Ks. Jan Kotorowicz z Hostynnego: „Ciernisty szlak Chełmszczyzny”

Hostynne. Ks. Jan Kotorowicz z rodziną, fot. zbiory L. Tymczenko

Bieżeńcy z Hostynnego – przedmowa Mariusza Sawy

W roku 2015 minęło sto lat od ewakuacji Rosjan, administracji, fabryk oraz cywilów z Królestwa Polskiego w obliczu nadchodzących wojsk austriackich i niemieckich wiosną i latem 1915 roku[1]. Tak zwane bieżeństwo (pol. uchodźstwo) objęło od trzech do pięciu milionów osób nie tylko z terenów Królestwa, ale również krajów nadbałtyckich. Uciekali głównie chłopi wyznania prawosławnego. Na drugim miejscu byli katolicy (Polacy), Żydzi i przedstawiciele innych narodowości. Najwięcej osób wyemigrowało z guberni grodzieńskiej. Jednym z powodów ewakuacji ludności przez wojsko rosyjskie było uniemożliwienie zaciągu rekruta przez Niemców i Austriaków (np. w Galicji), a spalona ziemia miała utrudnić ich przemarsz[2]. Bieżeństwo było też w dużym stopniu wynikiem carskiej propagandy, która przedstawiała domniemane okrucieństwo wojsk wroga oraz negatywnych doświadczeń z 1914 roku. Ludzie uciekali w atmosferze paniki. Z czasem w bieżeńskich taborach zaczęły szerzyć się choroby, brakowało wody pitnej. W konsekwencji jedna trzecia bieżeńców nie przeżyła tułaczki. Na miejscu w Rosji rozpoczęły swoją działalność rosyjskie komitety pomocowe prowadzące działalność charytatywną na rzecz poszkodowanych. Prężnie działały też organizacje polskie[3]. Po dwóch rewolucjach, lutowej i październikowej (1917), bieżeńcy zaczęli z Rosji powracać. Niektórzy wrócili już po wojnie w roku 1919, jednakże wielu dopiero w latach późniejszych.

Z Chełmszczyzny wyjechało ponad 57 tysięcy osób[4] z czego ponad 6 tysięcy z powiatu hrubieszowskiego[5]. Gminę Werbkowice, na terenie której leżało Hostynne, opuściło wówczas 349 osób[6]. Wśród około 11 procent bieżeńców pochodzących z guberni chełmskiej była garstka prawosławnych parafian z Hostynnego z diakonem Janem Kotorowiczem[7].

Na podstawie relacji księdza Kotorowicza możemy odtworzyć trasę tułaczki hostyńskich parafian od 15 czerwca 1915 roku do lata 1916 roku. Przebiegała przez następujące miejscowości: Hostynne (wyjazd 15 czerwca 1915 roku) – Bogucice – Jarosławiec (16 czerwca) – Kamień (20 czerwca, kilkudniowy pobyt) – Chełm (28 czerwca) – Srebrzyszcze (pobyt) – Uhrusk (2 lipca, tygodniowy pobyt) – Zamszany[8] – Kobryń – Rohaczów (koniec sierpnia) – Czyplajewo stacja – Samara – Kinel stacja – Omsk (skąd zawrócono część transportu) – Taszkient – Czimkient stacja (9 września) – Michałówka stacja – Awliata[9] – Pokrówka (pobyt od września 1915 roku do końca czerwca 1916 roku) – Czimkient – Buzułuk – Woroncówka (żniwa 1916 roku)[10].

Warunki podróży w świetle przekazu ks. Kotorowicza nie były najgorsze, co nie było typowe dla losu wszystkich ówczesnych bieżeńców. W transporcie księdza Kotorowicza nastąpiło jedynie kilka zgonów. Przypadkowo w wypadku zginął Jan Godlewski z Kotorowa, a Anna Ulanicka i Prokop Burda z Łotowa zmarli na cholerę. Podróż odbywała się wozami i koleją. Głodu i biedy bieżeńcy doświadczyli dopiero w drodze powrotnej w Buzułuku.

Nie ma zgodności wśród historyków, czy ludność udająca się na bieżeństwo wyjeżdżała dobrowolnie, czy pod przymusem. Relacja księdza Kotorowicza mówi o przymusie w wyniku rozkazu o ewakuacji[11]. Umacnia to przekaz o męczeństwie ukraińskiego narodu Chełmszczyzny. Biorąc pod uwagę, że byli to prawosławni, potomkowie dawnych unitów, mieszkańcy Chełmszczyzny, której od 1913 roku jako guberni Cesarstwa Rosyjskiego nieznane były ówczesne prądy ukraińskiej myśli politycznej, można powątpiewać, że czuli się wtedy Ukraińcami w sensie narodowym jak ks. Kotorowicz w 1940 roku. Minęło lat czterdzieści od ukazu likwidującego wyznanie unickie (1874) w Królestwie Polskim, zaś garstka „opornych” identyfikujących się z polskością przeszła po ukazie tolerancyjnym w 1905 roku do Kościoła rzymskokatolickiego[12]. Pozostali przy Cerkwi prawosławnej byli unici silniej mogli identyfikować się ze swoją kulturą i językiem, a więc ukraińskością w znaczeniu etnicznym. Nie jest jednak wykluczone, że droga powrotna bieżeńców prowadziła przez tereny Ukrainy Naddnieprzańskiej i kto wie – może właśnie w trakcie ukraińskiej rewolucji lat 1918-1919. To mogło wpłynąć na niektóre jednostki i ukształtować polityczne sympatie w narodowym duchu ukraińskim, zwłaszcza duchownych.

Dzięki księdzu Kotorowiczowi wiemy, że parafianie z Hostynnego w Święta Bożego Narodzenia radośnie kolędowali, odprawiając nabożeństwa za zmarłych spożywali w cerkwi kutię, obchodząc liturgię Wielkiego Piątku dekorowali grób kwiatami (na bieżeństwie nie pozwolił na to miejscowy ks. Zwierow), modlili się przy Grobie Pańskim na kolanach i mieli piękny chór, którego śpiewem zachwycał się biskup lubelski i chełmski Anastazy. To był ich świat, w którym żyli i kultywowali tradycje przodków. Z kim natomiast hostyńscy tułacze zetknęli się w czasie bieżeństwa? Podczas podróży spotkali wojsko rosyjskie, którego nie wspominano z sympatią. Mimo iż wypłacało odszkodowanie, zabierało żywy inwentarz. Przy wyjeździe dość dużo miejsca ks. Kotorowicz poświęca władyce chełmskiemu i lubelskiemu Anastazemu[13], którego stawia za wzór biskupa zżytego ze swoją owczarnią. Również urzędnik carski Aleksander Wołżin[14] okazał się być skuteczny i pomocny dla przesiedleńców zarówno w kontakcie bezpośrednim jak i korespondencyjnym. Pracownicy kolei byli zazwyczaj życzliwie nastawieni do przesiedleńców. Księdzu Kotorowiczowi udawało się niejednokrotnie dojść do porozumienia z władzami w celu przyśpieszenia wyjazdu, bądź wspomożenia transportu jedzeniem i pieniędzmi. Były jednakże wytyczne odgórne, by transport rozdzielić. Te same plany mieli urzędnicy w Taszkiencie i Czimkiencie. Chciano rozproszyć ludzi po okolicznych wsiach, na co ksiądz nie wyraził zgody i prawdopodobnie stosując przekupstwo wobec naczelnika Kastalskiego, doprowadził do ulokowania swoich parafian w jednej wsi. Bieżeńcy dostawali również pomoc żywieniową i finansową od Komitetu dla przesiedleńców. Urzędnicy powiatowi w Czimkiencie dbali o nich przed wyjazdem. Jedynie „lekarka Moskiewka” dała upust niechęci wobec Chełmszczaków podczas badania ich. Kolejną grupą osób, z którymi zetknęli się prawosławni z Hostynnego byli Kirgizi. Początkowo wywoływali u nich strach. Jednakże potem ujęli ich swoją serdecznością i gościnnością. Byli też częstymi gośćmi w cerkwi. Zagadkową kwestią jest obecność w miejscu wysiedlenia dawnych nasiedleńców z Ukrainy (Chełmszczyzny?), którzy byli już zrusyfikowani, ale również przyjęli Chełmszczaków bardzo serdecznie[15]. Niektórzy młodzi pożenili się z nimi, zostając w okolicach Czimkientu. Pieczę nad ich rozwojem duchowym sprawował ksiądz dziekan Hrihorij Bogosławski, którego wspominano z sympatią, jako troskliwego kapłana.

Autor wspomnień z bieżeństwa, Jan Kotorowicz (ukr. Іван Которович) pochodził z rodziny chłopskiej. Był synem Pantalejmona i Klary z domu Chomik[16]. Urodził się 20 września 1878 roku w Hostynnem[17]. Po ukończeniu seminarium duchownego w Chełmie pracował jako urzędnik. W 1912 roku został diakiem i psalmistą w Oszczowie. Następnie skierowano go do parafii w Hostynnem. Wraz ze swoimi parafianami wyruszył w czerwcu 1915 roku w głąb Rosji. Z bieżeństwa powrócił w listopadzie 1919 roku. Hostynne stały się siedzibą parafii tzw. etatowej, czyli ze stałym duchownym[18]. Odnośnie do okresu hostyńskiego ks. Kotorowicza wiadomo, że w 1934 został oskarżony o przestępstwo na tle finansowym (zdefraudowanie pieniędzy z kasy spółdzielczej), w wyniku czego stracił zaufanie u części parafian[19]. Biorąc pod uwagę jego zaangażowanie na rzecz miejscowej społeczności oraz to, że był spokrewniony z połową wsi[20] trzeba pamiętać, że wszystkie jego posunięcia były znane i obserwowane, przez służby porządkowe w szczególności. Jednakże policyjne raporty są sprzeczne jeśli chodzi o ocenę jego postawy światopoglądowej i ideologicznej. Jedne zaliczają go do księży ugodowych, nie wykazujących ukraińskich sympatii narodowych: spokojny, taktowny i życiowo wyrobiony, pracowity i sumienny kapłan, prowadzi spółdzielnię i kasę ukraińską, lojalny wobec Polski[21], inne zaś zarzucają mu agitację w nacjonalistycznym duchu ukraińskim, również wśród młodzieży[22]. Ostatni znany przejaw jego aktywności w Hostynnem przed wojną to list wysłany do starosty hrubieszowskiego w sierpniu 1936 roku następującej treści: W imieniu parafian wsi Werbkowice mam zaszczyt prosić Pana Starostę o łaskawe zezwolenie odprawienia w dniu 28 sierpnia (Matki Boskiej Zielnej) uroczystego nabożeństwa w Werbkowicach, w myśl wieloletniej tradycji obchodzonego przez tamtejszą ludność prawosławną[23]. Prośba została załatwiona odmownie. W tym samym roku ks. Kotorowicza przeniesiono do parafii Babice w Biłgorajskiem na skutek wspomnianego podejrzenia o przestępstwo. W czerwcu 1938 roku został aresztowany przez władze polskie. Niestety nie wiemy z jakich powodów.

Badacz dziejów prawosławia na Lubelszczyźnie w okresie międzywojennym ks. Krzysztof Grzesiak podaje, że ks. Kotorowicz wykazywał silne sympatie ukraińskie oraz unijne, co było kłopotliwe zarówno dla władz państwowych jak i dla hierarchii prawosławnej[24]. Połowa lat trzydziestych to bowiem napięcia wyznaniowe w niedalekim Grabowcu związane z próbami utworzenia we wsi parafii neounickiej. Konflikt pomiędzy rzymskimi katolikami, a prawosławnymi i zwolennikami unii rozszerzał się na okolicę. Parafianie z Dobromierzyc skłaniający się ku obrządkowi wschodniemu pod zwierzchnictwem łacińskim domagali się u władz polskich przywrócenia do Hostynnego lubianego powszechnie księdza Kotorowicza, by przewodził ich wspólnocie[25]. Część wiernych z Hostynnego i okolic dała się poznać po jego wyjeździe z Hostynnego jako zwolennicy przejścia na unię[26].

Ks. Jan Kotorowicz w okresie okupacji niemieckiej przy dworze w Moroczynie, fot. zbiory M. Kotorowicz

Po wybuchu II wojny światowej w okresie okupacji niemieckiej ks. Kotorowicz wrócił do Hostynnego i sprawował posługę kapłańską także w cerkwi w Werbkowicach, być może zaraz po ks. Aleksym Baranowie[27]. Od maja 1943 roku pełnił także obowiązki proboszcza parafii w Nabrożu[28]. Przejął je po zamordowanym przez Polaków ks. Sergiuszu Zacharczuku[29]. Po zakończeniu wojny rodzina Kotorowiczów została wysiedlona ze swojej rodzinnej wsi w ramach przesiedlenia ukraińskiej ludności do Związku Sowieckiego. Trafili do wsi Żabka na Wołyniu, gdzie ks. Jan został proboszczem[30]. Zmarł 4 kwietnia 1962 roku i został pochowany przy żonie na cmentarzu w Kiwercach.

Hostynne, przed 1939 r., dzieci ks. Jana od prawej Nadia, Hennadij, Lena, NN, Anton, fot. zbiory L. Tymczenko

Małżonką ks. Jana Kotorowicza była Katarzyna z domu Burda. Mieli kilkoro dzieci: Annę, Marię, Iwana (zmarł jako dziecko), Antona, Lenę, Nadię i Hennadija. Ostatni syn w okresie II wojny światowej pracował jako dziennikarz w Niemczech, gdzie zmarł tragicznie w 1948 roku. Jedna z czterech córek, Nadia, była żoną Jakowa Wojnarowskiego, żołnierza armii Ukraińskiej Republiki Ludowej, oficera Wojska Polskiego, w latach okupacji niemieckiej działającego w ukraińskim podziemiu, rozstrzelanego przez Armię Krajową[31]. Inna córka wyszła za psalmistę z Hostynnego[32].

Ks. Jan Kotorowicz w otoczeniu rodziny, Żabka na Wołyniu, fot. zbiory L. Tymczenko

W 1941 roku Antonowi Kotorowiczowi urodził się syn Bohodar. Dziadek ochrzcił go w hostyńskiej cerkwi. Wnuk zyskał sławę wybitnego muzyka. W jego ślady poszedł syn Anton, gitarzysta oraz córka Myrosława, światowej sławy skrzypaczka[33].

Bohodar Kotorowicz, fot. day.kyiv.ua

Publikowane prawdopodobnie po raz pierwszy w języku polskim w całości[34] wspomnienia pochodzą z wydawanej pod okupacją niemiecką w Krakowie w języku ukraińskim gazety „Wiadomości Krakowskie”. Opublikowano je w 1941 roku w kilku numerach. Czasopismo było narzędziem hitlerowskiej propagandy, prezentującym oprawców w roli przyjaciół ukraińskiego narodu i kultury. Gazeta miała dawać Ukraińcom w Generalnej Guberni ułudę porządku, bezpieczeństwa i swobodnego rozwoju. Jednak materiały o charakterze antysemickim, przemówienia dowódców i polityków niemieckich, zawsze dobre wieści z frontu to tylko część jej treści. Zawierała oprócz tego wiele wartościowych wiadomości, w tym reportaże z terenów wiejskich oraz listy czytelników, jak prezentowane tutaj wspomnienia.

Myrosława Kotorowicz i Mariusz Sawa (autor przedmowy,który odnalazł, przetłumaczył i spopularyzował wspomnienia ks. Kotorowicza) przy świątyni w Hostynnem

[1] Warto w tym miejscu polecić: A. Głaz, Ewakuacja ludności cywilnej z Lubelszczyzny latem 1915 r., „Annales UMCS”, sectio F, Historia, vol. LVI, 2001, s. 113-131; Uchodźstwo polskie w Rosji w latach I wojny światowej, oprac. M. Korzeniowski, K. Latawiec, D. Tarasiuk, L. Żwanko, Lublin 2016. Jedną z niepublikowanych prac naukowych dotyczących tematu jest rozprawa doktorska Krzysztofa Pękały pt. Migracje ludności guberni chełmskiej w pierwszych latach „Wielkiej Wojny” (1914-1915) (maszynopis rozprawy doktorskiej, Lublin 2012). Godny uwagi jest też poruszający reportaż Anety Prymaki-Oniszk, pt. Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (Wołowiec 2016).

[2] A. Głaz, dz. cyt., 115.

[3] Uchodźstwo polskie…, s. 27.

[4] K. Pękała, dz. cyt., Tabela 38. Wychodźstwo z całego Królestwa Polskiego według obliczeń CKO, s. 407.

[5] Tamże, s. Tabela 21. Liczba wysiedlonej ludności z poszczególnych powiatów guberni chełmskiej według rejestracji CKO, s. 277.

[6] Tamże, Tabela 39. Wychodźstwo z guberni chełmskiej według CKO, s. 408.

[7] Prawosławie w Hostynnem miało stary rodowód. Cerkiew parafialną wymieniają źródła z lat 70. XV wieku . W połowie wieku XVIII drewniana świątynia unicka nosiła wezwanie Jerzego Męczennika. Przejęła je wybudowana w XIX wieku nowa cerkiew. Obecny kościół nosi wezwanie Jana Chrzciciela oraz św. św. Szymona i Judy Tadeusza.

[8] Zamszany ks. Kotorowicz wymienia po Kobryniu przy okazji wspomnienia o osobach zmarłych na cholerę. Prawdopodobnie chodzi jednak o Zamszany na Wołyniu leżące przy drodze Chełm-Kowel-(Zamszany)-Kobryń, nie zaś o jakąś inną wieś o takiej nazwie przy drodze z Kobrynia do Rohaczowa.

[9] Dzisiejszy Taraz, do połowy lat 30. XX Aulije Ata

[10] Relacja nie zawiera opisu powrotu z bieżeństwa. W 2015 roku w setną rocznicę bieżeństwa miał miejsce rajd motocyklowy po trasie hostyńskich bieżeńców obejmującej miejscowości położone na terenie Polski. Zob. G. Kuprijanowycz, Szalachom biżenstwa 1915 roku po Chołmszczyni, „Nad Buhom i Narwoju” 1 (143) 2016, s. 12-14, 22, 23, M. Sawa, Motocykliści na bieżeńskim szlaku, „Przegląd Prawosławny”, nr 7 (361) 2015.

[11] Por. K. Pękała, dz. cyt., s. 196-202.

[12] A. Szabaciuk, „Rosyjski Ulster”. Kwestia chełmska w polityce imperialnej Rosji w latach 1863-1915, Lublin 2013.

[13] Aleksander Gribanowski (1873-1965). Biskupem w Chełmie został po Eulogiuszu w połowie 1914 roku, udzielał się między innymi w dobroczynnych organizacjach rosyjskich niosących pomoc ofiarom wojny.

[14] Aleksander Wołżin (1860 lub 1862 – 1933) – do 1913 roku pełnił funkcję gubernatora siedleckiego, a potem pierwszego gubernatora chełmskiego do lipca 1914 roku, po czym został Dyrektorem Departamentu Ogólnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W czasie, kiedy bieżeńcy wyruszali z Hostynnego gubernatorem chełmskim był już Dymitr Kaszkarow (na podst.: A. Górak, J. Kozłowski, K. Latawiec, Słownik biograficzny gubernatorów i wicegubernatorów w Królestwie Polskim (1867-1918), Lublin 2015, s. 43, 477-481; K. Pękała, dz. cyt., s. 53, 106, 143, 146).

[15] Według ustaleń Krzysztofa Pękali bieżeńcy w Rosji spotkali Polaków: zarówno wysiedlonych jak i chłopów, którzy wyemigrowali za ziemią oraz żołnierzy armii Państw Centralnych, którzy trafili tam do niewoli (K. Pękała, dz. cyt., s. 291). Trudno więc powiedzieć kim byli prawosławni zamieszkujący od lat okolice Czimkientu, pochodzący rzekomo ze stron bliskich bieżeńcom.

[16] APL, Księgi metrykalne prawosławnej parafii Hostynne, Akt urodzenia Iwana Kotorowicza, 1878, nr 22 (dostęp on-line 24.11.2017).

[17] Sosnowie podają błędną datę urodzenia, czyli 26 września (G. Sosna, A. Troc-Sosna, Hierarchia i kler Kościoła prawosławnego w granicach II Rzeczypospolitej i Polski powojennej w XIX-XXI wieku, Ryboły 2012, s. 422). Jest to natomiast dzień spisania aktu urodzenia. Por. Księgi metrykalne prawosławnej parafii Hostynne (APL, dostęp on-line 22.11.2017).

[18] K. Grzesiak, Diecezja lubelska wobec prawosławia w latach 1918-1939, Lublin 2010, s. 146.

[19] K. Grzesiak, Duchowieństwo prawosławne na Lubelszczyźnie w latach 1918-1939, „Wiadomości Archidiecezji Lubelskiej”, R. 81, 2007, nr 1, s. 222.

[20] Tamże, s. 218.

[21] Archiwum Państwowe w Lublinie (dalej: APL), Starostwo Powiatu Hrubieszowskiego (dalej: SPH), sygn. 516.

[22] APL, Starostwo Powiatowe Hrubieszów, sygn. 84, k. 279.

[23] APL, Starostwo Powiatowe w Hrubieszowie, sygn. 491. Cerkiew w Werbkowicach od 1919 roku należała do rzymskich katolików.

[24] K. Grzesiak, dz. cyt., s. 197, 198.

[25] APL, Starostwo Powiatowe w Hrubieszowie, sygn. 516.

[26] K. Grzesiak, dz. cyt., s. 198.

[27] Archiwum Urzędu Stanu Cywilnego w Werbkowicach, akta stanu cywilnego prawosławnej parafii Werbkowice.

Ks. Aleksy Baranow był pierwszym proboszczem prawosławnej parafii Werbkowice reaktywowanej w okresie okupacji niemieckiej.

[28] G. Sosna, A. Troc-Sosna, dz. cyt., s. 422.

[29] J. Charkiewicz, Męczennicy XX wieku. Martyrologia Prawosławia w Polsce w biografiach świętych, Warszawa 2009, 196-199.

[30] http://day.kyiv.ua/uk/article/poshta-dnya/chi-bude-muzey-batka-v-oseli-pradida dostęp z dn. 22.11.2017.

[31] M. Zajączkowski, Ukraińskie podziemie na Lubelszczyźnie w okresie okupacji niemieckiej 1939-1944, Lublin 2015, s. 240, 241.

[32] K. Grzesiak, dz. cyt., s. 218.

[33] Jesienią 2016 roku odwiedziła Hostynne.

[34] Fragmenty wspomnień opublikowała Aneta Prymaka-Oniszk w książce Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wcześniej niektóre z nich zamieściła w jednym z numerów „Karty”).

 

Ks. Jan Kotorowicz, Ciernisty szlak Chełmszczyzny, Kraków 1941

W 25. rocznicę wielkiej i tragicznej chełmskiej emigracji w głąb carskiego imperium, która odcisnęła tak silne piętno na losie i obliczu współczesnej ukraińskiej Chełmszczyzny, zamieszczamy niniejsze wspomnienia ks. Jana Kotorowicza, jednego z przewodników tejże emigracji i najstarszych ukraińskich duchownych na Zabużu.

*

To już 25 lat! Niby dawno, jakby przed wiekami, a tak blisko. Młodzi i najmłodsi nic o tym szlaku nie wiedzą, starsi i najstarsi w niedoli i niedostatkach pozapominali, bo życie nie stoi w miejscu, toczy się, idzie naprzód za odwiecznymi Bożymi i ludzkimi prawami. A jednak rokrocznie, kiedy rozbrzmiewają Wielkanoce dzwony, a ich wesoły dźwięk roztacza się po rozłożystych niwach Chełmszczyzny, na myśl przychodzą ponure etapy, w jakich przyszło iść tym tragicznym szlakiem, jakby na wielkie pożegnanie. Chociaż – kto to wie – może była to także droga tej chełmskiej garstki ukraińskiego narodu do serca Ukrainy po światło przebudzenia i narodowej świadomości…

Naprawdę ta 25. rocznica chełmskiej emigracji minęła przed rokiem i „Wiadomości Krakowskie” wspominały o niej w odrębnym artykule p. Pawła Olejnika (nr 84, 1940), przypomniawszy, że latem 1915 roku rozpoczął się odwrót armii carskiej z Chełmszczyzny, a w ślad za nim i wysiedlenia prawie całej ukraińskiej ludności. Za rozkazem carskiego dowództwa wojskowego nie tylko ewakuowano z tych ziem wszystkie rządowe i terenowe urzędy, ale i przymusowo wysiedlono prawie całą ukraińską ludność. Wysiedlenie trwało całe dwa miesiące, od początku czerwca do końca lipca.

Nasz powiat hrubieszowski wysiedlono w połowie czerwca. W najpiękniejsze dni wojennego lata 1915 roku przyszedł ten surowy nakaz i nie można było się jemu przeciwstawiać. Dnia 15 czerwca 1915 roku cała moja wieś, w której byłem diakonem (Hostynne na Hrubieszowszczyźnie) musiała wyruszyć w daleką nieznaną drogę, zostawiwszy wszystko, czego udało się dorobić długoletnią i ciężką pracą. Chłopi zabrali ze sobą jedynie inwentarz żywy: konie, krowy, nierogaciznę, nawet kury i wszystko, co można było wziąć na wóz. Kto nie miał konia i wozu, musiał obejść się z tym, co mógł wziąć w worek na plecy. Nikt nie wiedział gdzie i jak długo przyjdzie mu wędrować.

Z wielkim smutkiem i płaczem ludzie żegnali się ze swoją cerkwią przy której żyli i wzrastali. Gdy z dzwonnicy spuszczano dzwony, wieś zaszlochała gorzkim płaczem. Ustępowały ostatnie carskie posterunki, nadchodziły wojska austriackie. Wojskowi popędzali czym prędzej do drogi.

Porzucamy wieś. Prawie każdy udaje się na cmentarz, by odwiedzić po raz ostatni mogiły swoich bliskich.

Pierwszą noc spędzamy we wsi Bogucice, w której co druga hostyńska rodzina ma kuzynów i znajomych. 16 czerwca wyjeżdżamy do wsi Jarosławiec za Hrubieszowem, na drodze do Chełma, gdzie w lesie jak tabor cygański staliśmy kilka dni. Tu przyszło pozbyć się nierogacizny, bo dalej nie można jej było gnać. Ludzie obładowali wozy mięsem, co nikomu nie było miłe. Nawet i jeść nie było jak, bo ciągle hurkotały nad nami austriackie czy niemieckie samoloty, a do nich zaczęła strzelać carska artyleria.

20 czerwca pojechaliśmy dalej. W lesie za Jarosławcem mieliśmy pierwszy wypadek. Spłoszyły się konie Jana Godlewskiego z Kotorowa, który upadł z wozu na dyszel, konie pognały w las, rozbiły wóz o jakiś pień i gospodarz zginął na miejscu. Cała gromada moich parafian zaniemówiła od smutku po tym wypadku.

Wieczorem tego samego dnia dojechaliśmy do Kamienia pod Chełmem. Każdej nocy mieliśmy okazję patrzeć stąd na południe, gdzie płonęły wielkie czerwone łuny pożarów: to paliły się porzucone rodzinne wsie.

Postawszy kilka dni pojechaliśmy 28 czerwca do Chełma, do lasu w okolicy Srebrzyszcza. W wieczór poprzedzający święto Piotra i Pawła całą grupą udaliśmy się do Chełma na Całonocne Czuwanie, które prowadził ówczesny biskup chełmski Anastazy. Pod Srebrzyszczem staliśmy dwa tygodnie, mając nadzieję, że wkrótce powrócimy do domu. Ale tak się nie stało. Pewnego dnia zjawił się wśród nas gubernator chełmski Wołżin i nakazał czym prędzej jechać dalej. W niedzielę 2 lipca dojechaliśmy do Uhruska nad Bugiem i przeczekaliśmy tam cały tydzień. 10 lipca przeprawiliśmy się przez Bug i codziennie w bieżeńskim taborze przez miasta i wsie Ukrainy posuwaliśmy się na wschód.

Pod Kobryniem na Polesiu wojsko zarekwirowało nasze krowy, które nas karmiły w drodze. Wojsko dało jakieś pieniężne odszkodowanie, ale mimo to chłopom ciężko było rozstać się z ostatnim dorobkiem, szczególnie kobietom. Jak one zawodziły, płakały rzewnymi łzami za swoimi krówkami. Od Kobrynia jechało się nam nieco lepiej, ale po kilku dniach z uwagi na wielką masę ludzi i picie wody z różnych przydrożnych strumieni rzuciła się straszna epidemia – cholera, która wyścieliła cały ciernisty szlak mogiłkami, rozłożonymi wzdłuż drogi: pod lasami, na łąkach i w rowach. Na szczęście w naszej grupie były tylko dwa przypadki cholery. Nagle zmarli we wsi Zamszany – Prokop Burda i Anna Ulanicka z Łotowa, zaś inni, słuchając moich porad, tym sposobem uratowali się od tej okropnej epidemii. Głodu nikt z nas wtedy nie odczuwał. Miałem poświadczenie, na którym byli spisani wszyscy moi parafianie, więc za każdym razem na „punktach kontrolnych” udawało się dla wszystkich zdobyć chleb, mięso, cukier, kaszę i inne produkty. Oprócz tego jako diakon chodziłem w riasie i powszechnie brano mnie za księdza i dzięki temu przychylniej postępowano z całą grupą, lepiej niż z takimi, którzy podróżowali bez swoich duchownych. Wiele w tym było pomocy chełmskiego biskupa Anastazego. On aż do samego Rogaczewa w mohylewskiej guberni jechał ze swoim narodem. W dzień Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy 15 sierpnia dogonił nas swoim samochodem, zatrzymał się na drodze i poprosił, żeby nasz chór – znany na całej Chełmszczyźnie – trochę pośpiewał. Chór zaśpiewał tropar i „Mnohaja lita”. Biskup odsłużył 29 sierpnia dla swoich wysiedleńców niedaleko miasta Rogaczewa Służbę Bożą pod gołym niebem.

Wtedy pod Rogaczewem zebrała się siła narodu. Nie było żadnej opieki higieniczno-sanitarnej. Pola i lasy, zapełnione ludźmi, tak były zanieczyszczone, że i stać nie było gdzie. Ludzie padali nagle jak muchy. Tu właśnie zaczęto nas pakować do wagonów pociągu, odprawiać dalej w głąb imperium. Bieżeńcy byli często zmuszani rozstawać się z ostatnim dobytkiem: końmi i wozami, musieli sami szukać klientów na to wszystko, a wkrótce sprzedawali na własną rękę jak popadło, szli na stację i tam w deszczu oraz wśród nędznych warunków czekali swojej kolejki. W tym miejscu udało mi się wyprosić w różnych urzędach po 1 rubla na konia i po 50 kopiejek na głowę zapomogi. Nasza wieś zgodnie z moją radą nie poszła za przykładem innych. Koni nie sprzedawaliśmy, a czekaliśmy odpowiedzi od gubernatora. Nie mając wielkiej nadziei, że coś z tego będzie, wysłałem telegram do gubernatora chełmskiego, który urzędował w Moskwie, żeby pozwolił nam załadować się do wagonów z wozami i końmi. Jakież było moje zdziwienie i radość całej społeczności, kiedy nadeszła odpowiedź pozytywna. Niektórzy nawet pozamieniali złe wozy na dobre i tak wyjechaliśmy na stację Czyplajewo, z jakiej odprawiono nas w dwóch transportach.

Tak dojechaliśmy do miasta Samara, gdzie panował już mróz. Tu znów dostałem zapomogę dla ludzi i koni, przy czym dowiedziałem się, że jeden nasz transport pójdzie na Taszkient, a drugi na Omsk. Poszedłem prosić władzę, by nie dzieliła mi parafii, a posłali wszystkich w jedno miejsce. W międzyczasie oba pociągi wyjechały do stacji Kinel i zostałem sam.

Jeszcze tej samej nocy udało mi się ich dogonić, ale niestety nim przyszedł naczelnik stacji połowę ludzi odprawiono już do Omska. Ludzie płaczą, nie chcą się rozstawać, kłócą się i klną. Ktoś nawet zarzucił mi jakobym wybrał sobie „lepszych”, tak by „gorsi” zamarzli w Sybirze! Proszę naczelnika. Był widocznie dobrym człowiekiem – od razu zatelefonował, by zawrócono pociąg. W związku z tym musieliśmy wyjechać nie czekając na powrót tegoż pociągu, zostaliśmy jedynie zapewnieni, że do nas dojedzie.

Długo jechaliśmy z Samary do Taszkientu i dopiero 9 września przyjechaliśmy na stację Czimkient, gdzie poradzono nam pojechać do miasta Awliata, bo tam lepszy klimat i warunki życia niż w Taszkiencie. Naczelnik stacji znów obiecuje skierować drugi transport, który jeszcze nie dotarł, za nami. Podwieziono nas nowo zbudowaną linią w kierunku Awliaty do stacji Michałówka. Dalej nie było już torów i trzeba było wysiadać. Jak tylko ludzie wysiedli z wagonów, śpiesznie schowali się do nich z lękiem z powrotem. Przyczyną tego była delegacja miejscowych Kirgizów, z którymi bratał się niegdyś Szewczenko, która wyjechała nam na spotkanie. Nasi nigdy takiego narodu nie widzieli, nie wiedzieli jak się do niego odnosić. Kirgizi witali nas serdecznie, nakarmili białym chlebem, a nawet wysłali po nas wiele wysokich, dwukołowych „arb” z jednym koniem. Kiedy przyjechaliśmy do Michałówki, przestrach naszych od razu minął, bo tu niespodziewanie spotkali swoich: w Michałówce mieszkali dawni ukraińscy przesiedleńcy, którzy mieli i cerkiew i księdza. Przywitali nas zachwyceni.

Drugiego dnia pojechaliśmy dalej, do miasta Awliata. Po drodze w jednej wsi miejscowy proboszcz ks. Juda chciał mnie zostawić u siebie na parafii i chociaż mi się u niego podobało, nie chciałem zostawiać swoich ludzi i pojechałem z nimi dalej.

Za dwa dni byliśmy już w Awliacie. Przywitała nas tam miejscowa władza, nocleg przygotowano nam w kirgiskich jurtach. Ale nasi ludzie bali się w tych jurtach spać. Miejscowy „funkcjonariusz”[1], który zajmował się uciekinierami, chciał rozsiedlić nas grupkami po całym powiecie. Trzeba było bronić się przed takim planem, więc poszedłem do naczelnika powiatu Kastalskiego, który rozwiązał sprawę w ten sposób, że nakazał rozmieścić cały transport w dwóch wsiach: Pokrówce i Grodkowie[2], gdzie udaliśmy się na drugi dzień.

Awliatski dziekan ks. Hrihorij Bogosławski przydzielił mi posadę diaka w Pokrowie[3]. Ludność obu miejscowości odnosiła się do nas serdecznie, karmiła nas i nasze konie. Żyli tam ukraińscy przesiedleńcy, bracia, rzuceni przez los dawniej aż tutaj, w daleki Turkiestan. Poczuliśmy się tu jak w ojczyźnie – tylko śniegi na wysokich szczytach turkiestańskich gór zimą i latem oraz Kirgizi ze swoimi charakterystycznymi zwyczajami i sposobem bycia przypominały, że własny kraj tysiące kilometrów za nami, jak wspomnienie, którego zapomnieć się nie da. I troska o nasz drugi transport minęła, bo obaj naczelnicy stacji dotrzymali słowa i skierowali go tu. Ludzi z tego transportu rozmieszczono po innych wsiach.

Nasi, którzy żyli w Pokrówce i innych wsiach to dawni wysiedleńcy z Ukrainy. Zaopiekowali się nami szczerze, za co się im odwdzięczaliśmy jak kto mógł. Dostałem posadę diaka. Był tu i z nami nasz dobrze ośpiewany chór, którego skład dopełniłem jeszcze miejscowymi śpiewakami. Nic więc dziwnego, że każdej niedzieli wierni zapełniali w Pokrówce całą cerkiew i to nie tylko prawosławni, ale Kirgizi, których było tam wielu i którzy bardzo lubili nasz śpiew. Bywało, że poprzychodzili do cerkwi, stanęli najpierw twarzą do ołtarza, a jak tylko zaśpiewał chór, zaraz odwracali się i patrzyli cały czas tam, skąd śpiewano. Nasza Służba Boża robiła na nich wielkie wrażenie. Nawet trzech czy czterech z nich musieliśmy ochrzcić za zgodą turkiestańskiego i taszkienckiego biskupa Innocentego[4], ożeniwszy tych szczególnych neofitów z miejscowymi dziewczętami prawosławnymi.

Oprócz Kirgizów, którzy latem i zimą przebywali w górach w swoich jurtach, żyło tu jeszcze niemało Sartów. Wszyscy oni przepięknie jeździli wierzchem na swoich koniach, ale siadali także na krowy i młode cielęta, przy czym nierzadko po kilku siadało na jedną krowę, co mocno dziwiło naszych.

Powszechnie wszyscy autochtoni odnosili się do nas przychylnie, dzieląc się z nami koniczyną dla koni[5] i opałem[6]. Miejscowa ludność była bogata w chudobę i owce, więc nie dziwne, że i naszym ludziom nie zabrakło pracy, białego chleba, ani mięsa. Kto wie, czy to wszystko było w ojcowskiej chacie. Pokrowczanie przynosili w niedzielę i święta chleb i bułki ze sobą do cerkwi, żeby nas nimi częstować. W każdą niedzielę i od święta służyło się w cerkwi wiele parastasów[7] za zmarłych z przyniesieniem „kutii”. Tej „kutii” było tak dużo, że nasze starsze kobiety musiały brać ze sobą do cerkwi woreczki, żeby zanieść te pozostałości do chaty, bo w cerkwi nie można było wszystkiego zjeść, mimo iż w wypominkach wszyscy musieli brać udział.

Tak i nadeszły nasze pierwsze święta Bożego Narodzenia na obczyźnie. Kto nie miał jeszcze pracy, dostał pomoc od Komitetu dla uchodźców. Ja zaś pracowałem samodzielnie i nie potrzebowałem żadnej zapomogi. A jak dowiedzieli się Pokrowczanie, że nie mam żadnej zapomogi, w oka mgnieniu zorganizowali zbiórkę po wsi i nawieźli tyle pszenicy, jajek, masła i wszelkiego dobra, że ja nigdy u siebie w domu tyle nie miałem. Na przykład samych jajek przywieźli ponad półtora tysiąca sztuk!

Służba Boża na Boże Narodzenie, a szczególnie śpiew ukraińskich kolęd, jakich tu rosyjscy „batiuszkowie” nie mieli we zwyczaju śpiewać, wzruszały ludzi do głębi. Słuchacze zjeżdżali się z najdalszych okolic, a świąteczna radość nie mogła osuszyć naszym ludziom łez. Łzy same cisnęły się do oczu na wspomnienie spalonych rodzinnych wsi i miasta, ojczystej ziemi i ojczystych zwyczajów i tradycji. I mnie ciężko było podczas świąt bez dzieci, dwie moje córki, uczennice radoczyńskiej szkoły nauczycielskiej, zostały ewakuowane z całym monasterem do Petersburga.

Poszliśmy na święta z kolędą, która bardzo cieszyła miejscowych Ukraińców, częściowo całkiem zrusyfikowanych przez Cerkwiew i szkołę. W Mjasnyci[8] wiele Chełmszczanek wychodziło za mąż za miejscowych ukraińskich chłopców i one tam zostały już na zawsze. Zimą nasi chłopcy zostali zabrani do wojska i trzeba było opiekować się ich żonami i dziećmi. Wiele pomagał mi w tym miejscowy naczelnik powiatu Kastalski i jego sekretarz Szewczenko.

Nadszedł Wielki Post, a wreszcie Wielka Niedziela. Awliatski dziekan ks. Bogosławski posłyszał gdzieś, że jakoby bieduję i postanowił zabrać mnie z Wielką Niedzielą i Świętami Wielkanocnymi do miasta. Niezbyt ochoczo wykonałem jego nakaz, bo naprawdę żal mi było zostawiać moich szczerych parafian. Ale i oni czuli się zakłopotani, jeszcze nie dojechałem do ks. Bogosławskiego, a już na jego stole leżał telegram od taszkienckiego biskupa z prośbą, by zostawić mnie w Pokrówce.

Święta minęły nam uroczyście. W Wielki Piątek chcieliśmy przybrać za starodawnym zwyczajem chełmskim św. Płaszczenicę kwiatami i zielenią, tym bardziej, że tu już od dłuższego czasu trwała piękna wiosna i wszystko wokoło kwitło. I nie pozwolił na to miejscowy proboszcz ks. Zwierow, mówiąc „u nas w Rosji tego się nie praktykuje…”. Przy wyniesieniu Płaszczenicy cerkiew była przepełniona. Niczym nieprzyozdobiony grób Zbawiciela nie raził parafian[9], ale nasi ludzie bardzo to przeżywali. Przystępując zgodnie ze starym chełmskim zwyczajem na obu kolanach do świętego grobu, Chełmszczaki płakali, błagając Miłosiernego, żeby pozwolił im wrócić do rodzinnego kraju. A wtedy rozeszły się pierwsze plotki, że wszystkich uciekinierów zabiorą wkrótce z Taszkientu ze względu na złe warunki klimatyczne. W Taszkiencie, gdzie panował wielki upał, uchodźcy zaczęli masowo umierać.

Na początku maja[10], kiedy w stepach i górach Turkiestanu zaczęła się prawdziwie piękna i pachnąca wiosna rozkwitła najdziwniejszym kwieciem, przyszło krótkie urzędowe powiadomienie: „Wyjeżdżać w głąb Rosji!” Ludzie zasmucili się. Tu już przywykli, zżyli się z miejscowymi dobrymi gospodarzami, którzy wszystkimi sposobami namawiali, by zostać z nimi. Ziemi – mówili oni – dla wszystkich starczy do woli. Moje dzieci były w Petersburgu, więc zatelefonowałem, żeby niezwłocznie przyjechały.

Zaraz po Zielonych Świętach zaczęliśmy się przygotowywać do dalekiej drogi. Zaczęli nas szczepić od chorób. Lekarka-moskiewka we wsi Aleksandrówka miała wyśmienitą okazję łajać przy tym naszych ludzi, których nienawidziła.

Wreszcie wyznaczono nam termin wyjazdu na koniec czerwca. Przy pomocy Pokrowczan przygotowaliśmy się do drogi. Kto nie miał własnych koni, dostał od władz. Na wozach postawiliśmy budy z płótna dla ochrony przed kurzawą i spiekotą, która dokuczała niemiłosiernie. Ja także miałem parę dobrych koni oraz wóz, oprócz tego dostałem jeszcze jedną podwodę, tak że jechać było wygodnie.

Raniusieńko zadzwonił cerkiewny dzwon na pożegnalny molebien. Wszystkie furmanki zajechały pod cerkiew. Cała wieś wyszła nas żegnać, młodzież z chóru wierzchem na koniach. Rozpoczął się molebien i zapanowała święta, nastrojowa chwila; każdy patrzył w siebie, przeżywając minione; szukając oczami duszy swojej przyszłości. Wiele naszych łez zrosiło tego ranka podłogę pokrowskiej cerkwi. Molebien skończył się; oddaliśmy ostatni pokłon cerkwi i wozy ruszyły. Daleko za wieś odprowadzili nas Pokrowczanie. Długo oglądaliśmy się za siebie i patrzyliśmy, jak wszyscy Pokrowczanie jeszcze stali i machali chustkami, a chłopcy na koniach odprowadzili nas aż za rzekę Tałas do wsi Aleksandrówka, gdzie czekali na nas miejscowi wysiedleńcy, także gotowi do drogi. Wszyscy razem wyruszyliśmy w niemiłosiernej turkiestańskiej spiekocie w drogę w kierunku miasta Czimkient, zwiększając po drodze swój tabor coraz to nowymi grupami wysiedleńców z innych wsi. Wyjechali prawie wszyscy, którzy przyjechali, za wyjątkiem tych, którzy się tu pożenili.

Do Czimkientu dotarliśmy drugiego dnia wieczorem i rozłożyliśmy się pod gołym niebem. Opiekowali się nami troskliwie urzędnicy powiatowi. Karmili nas bardzo dobrze. Kuchnię prowadzili Kirgizi; kto mógł gotować sam, temu wydawano potrzebne produkty.

Przyszło nam czekać na pociąg w tym miejscu dwa tygodnie. Musiałem nabiegać się po różnych urzędach, żeby przyśpieszyć wyjazd, bo panował straszliwy upał, a tym tysiącom ludzi na tak małym terenie zagrażało niebezpieczeństwo wszelkich chorób. Ale to nie przynosiło nijakiego skutku i trzeba było wysłać telegram do gubernatora w Taszkiencie, który wkrótce nakazał zorganizować transport dla ludzi i koni, zabezpieczyć żywieniowo i odprawić z Czimkientu pod opieką oficera. Pod koniec miesiąca opuściliśmy Czimkient i po długiej męczącej drodze, podczas której większość ludzi niczym się nie martwiła, zapomniawszy w jakich są okolicznościach, przyjechaliśmy do miasta Buzułuk w samarskiej guberni, gdzie nas wyładowali na szerokim placu za miastem. Tu już się nami nie opiekowano i biedowaliśmy na deszczu oraz wietrze pod własnymi „budami”. Samarski klimat był już całkiem inny, ale nie mniej dokuczliwy. Czasem pokazywali się urzędnicy z miasta, którzy nikomu nic nie mówiąc, odchodzili. To tu po raz pierwszy Chełmszczaki, którzy nie zawsze umieją być wdzięczni zrozumieli dobroć i szczerość ukraińskiej turkiestańskiej ludności, jakiej bez łez nie umieli wspominać. A byli i między naszymi tacy, którzy nierozważnie mówili: „Już ten biały chleb nam zbrzydł”. W Buzułuku ciężko było zdobyć nawet kawałek czarnego. Zaczęła się tęsknota. Po dosyć długich naradach samarskiego „Komitetu do spraw uchodźców” postanowiono rozmieścić ludzi po różnych wsiach powiatu, a właścicieli koni i wozów posłać do wsi Woroncówka, gdzie mieściły się majątki dziedzica Kaszkariowa. Tam mieliśmy dostać pracę i zarobek. Pojechałem tam i ja jako właściciel koni. Działo się to na początku żniw 1916 roku.

Grób ks. Jana Kotorowicza na cmentarzu w Kiwercach, fot. parafia w Wiszniowie (2)

[1] W oryginale w cudzysłowie i z rosyjska pristaw.

[2] Wsie w dzisiejszym Kirgistanie: Pokrowka i Grodikowo.

[3] Być może chodzi o cerkiew pw. Pokrowy – Opieki Matki Bożej lub wieś Pokrówkę.

[4] Aleksander Pustyński (1868-1937).

[5] Autor napisał w cudzysłowie z rosyjska: kliewierom.

[6] W oryginale kizjakamy, czyli wysuszonymi zwierzęcymi odchodami.

[7] Nabożeństwa żałobne.

[8] Jeden z ostatnich dni przed Wielkim Postem.

[9] Chodzi o miejscowych parafian.

[10] 1916 roku.

 

Bibliografia

Źródła archiwalne

Archiwum Państwowe w Lublinie

Księgi metrykalne prawosławnej parafii Hostynne.

Starostwo Powiatowe Hrubieszów, sygn. 84, 491.

Archiwum Urzędu Stanu Cywilnego w Werbkowicach

Akta stanu cywilnego prawosławnej parafii Werbkowice.

Źródła drukowane

  1. Kotorowycz, Ternistyj szljach Chołmszczyny, „Krakiwski Wisti”, cz. 94, 96, 97, 98, 99.

Opracowania

Charkiewicz J., Męczennicy XX wieku. Martyrologia Prawosławia w Polsce w biografiach świętych, Warszawa 2009.

Gil A., Prawosławna eparchia chełmska do 1596 roku, Lublin-Chełm 1999.

Głaz A., Ewakuacja ludności cywilnej z Lubelszczyzny latem 1915 r., „Annales UMCS”, sectio F, Historia, vol. LVI, 2001.

Górak A., Kozłowski J., Latawiec K., Słownik biograficzny gubernatorów i wicegubernatorów w Królestwie Polskim (1867-1918), Lublin 2015.

Grzesiak K., Diecezja lubelska wobec prawosławia w latach 1918-1939, Lublin 2010.

Grzesiak K., Duchowieństwo prawosławne na Lubelszczyźnie w latach 1918-1939, „Wiadomości Archidiecezji Lubelskiej”, R. 81, 2007, nr 1.

Kuprijanowycz G., Szalachom biżenstwa 1915 roku po Chołmszczyni, „Nad Buhom i Narwoju” 1 (143) 2016.

Pasternak Je., Biżeństwo, w: Narys istoriji Chołmszczyny i Pidlaszszja, Winnipeg-Toronto 1968.

Pękała K., Migracje ludności guberni chełmskiej w pierwszych latach „Wielkiej Wojny” (1914-1915) (maszynopis rozprawy doktorskiej, Lublin 2012).

Prymaka-Oniszk A., Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy, Wołowiec 2016.

Sawa M., Motocykliści na bieżeńskim szlaku, „Przegląd Prawosławny”, nr 7 (361) 2015.

Sosna G., Troc-Sosna A., Hierarchia i kler Kościoła prawosławnego w granicach II Rzeczypospolitej i Polski powojennej w XIX-XXI wieku, Ryboły 2012.

Szabaciuk A., „Rosyjski Ulster”. Kwestia chełmska w polityce imperialnej Rosji w latach 1863-1915, Lublin 2013.

Uchodźstwo polskie w Rosji w latach I wojny światowej, oprac. M. Korzeniowski, K. Latawiec, D. Tarasiuk, L. Żwanko, Lublin 2016.

Zajączkowski M., Ukraińskie podziemie na Lubelszczyźnie w okresie okupacji niemieckiej 1939-1944, Lublin 2015.

Tłum. i przedmowa Mariusz Sawa

Epilog

Mariusz Sawa, lubelski historyk, który odnalazł i przetłumaczył wspomnienia ks. Kotorowicza, w 2015 roku zorganizował Motocyklowy Przejazd Szlakiem Bieżeństwa 1915-2015. Kilkadziesiąt osób wyruszyło z Hostynnego i przejechało do Uhruska trasą, którą szli prowadzeni przez ks. Kotorowicza ludzie, na poszczególnych przystankach Mariusz czytał fragmenty wspomnień. Potem na facebookowym profilu wydarzenia zamieszczał efekty swoich poszukiwań.

Motocyklowy Przejazd Szlakiem Bieżeństwa przed świątynią w Hostynnem

Motocyklowy przejazd Szlakiem Bieżeństwa przez cerkwią w Uhrusku

Dzięki determinacji Mariusza, udało mu się także dotrzeć do rodziny ks. Kotorowicza na Ukrainie i poznać jego losy po powrocie z bieżeństwa. Potomkowie ks. Kotorowicza odwiedzili także Hostynne i inne miejsca związane z tą historią.

O historii ks. Kotorowicza oraz o działaniach związanych z jego wspomnieniami, odnalezionymi przez Mariusza Sawę pisaliśmy tu:

https://biezenstwo.pl/2016/11/08/historia-ksiedza-kotorowicza-zycie-pisze-dalszy-ciag/

https://biezenstwo.pl/dalsze-losy-biezencow/ks-jan-kotorowicz-z-hostynnego/