Paweł Grześ, artysta-fotograf z Gródka

Jak pradziadek Pawła został ministrem

Paweł_Grześ

Paweł Grześ

Paweł Grześ w 2006 roku pojechał do Grodna. Tam kupił bilet na kolej transsyberyjską, do Władywostoku. Kiedyś trafili tam jego pradziadkowie, prości wioskowi ludzi. Ojciec Pawła, choć już prawie miastowy, bo mieszkający w Gródku, pojechał najdalej do Mińska.

Kilka lat później w „Dużym Formacie” reporter Paweł Smoleński napisał: Paweł ruszył tropem pradziadków uwiedzionych podczas I wojny światowej carską, a potem sowiecką propagandą, że Białorusinom z Podlasia nigdzie nie będzie tak dobrze jak na najdalszych obszarach imperium. Nazywało się to „bieżeństwem”, a wyglądało jak wielka, tragiczna w skutkach wędrówka ludów; jedna z prababć zmarła podczas tułaczki, druga leży we Władywostoku, Białorusini wracali z wygnania po kilku-kilkunastu latach”.

Dziś Paweł Grześ jest cenionym artystą. Wykorzystuje możliwości medium fotografii, które łączy z elementami sztuki wideo. Jego prace można obejrzeć na wystawach w Polsce i za granicą. Aktualnie z grupą przyjaciół prowadzi Fundację Villa Sokrates w Krynkach.

Aneta Prymaka-Oniszk: Kiedy zacząłeś myśleć o podróży śladami swoich dziadków?

Paweł Grześ: Dawno. Od zawsze słuchałem opowieści, że to najdłuższa kolej świata, że tą koleją pradziadkowie jechali, że cały miesiąc musieli w tych wagonach spędzić, bo to aż tak daleko, bo to 9 godzin różnicy jeśli chodzi o strefę czasową. Całe dzieciństwo wyobrażałem sobie ten świat, a właściwie koniec świata, bo tak o nim mówiono. Gdy zacząłem studia i usamodzielniłem się, zacząłem jeździć po Białorusi. Pomyślałem wtedy: dlaczego by nie wybrać się do Rosji, do Władywostoku? Bilety były dość tanie – za 10 złotych elektryczką dojeżdżało się do Grodna i stamtąd bilet na kolej transsyberyjską kosztował 350 zł, tylko trzeba było go miesiąc wcześniej kupić. U nas trzeba było zapłacić 800 zł.

Kiedyś zgadałem się z Michałem Sadowskim, z którym chodziłem do ciemni fotograficznej w Białymstoku. Okazało się, że on chciałby pojechać w te same okolice, do Birobidżanu – tam osiedlili się jego przodkowie wywiezieni w czasie II wojny światowej; nawiązali oni kontakt z rodziną Michała w latach 90., przyjechali tu i odnowili relacje. Ustaliliśmy więc, że najpierw pojedziemy do Birobidżanu, a potem do Władywostoku. Próbowaliśmy się jakoś przygotować, ale trudno było zdobyć informacje. U nas niewiele wtedy wydawano na temat tych okolic; trafiliśmy na jakieś pojedyncze publikacje po angielsku, a w internecie na oficjalne strony po rosyjsku prowadzone przez władze miasta, gdzie praktycznie nic ciekawego nie było. Postanowiliśmy więc pójść na żywioł.

W Birobidżanie zrobiliście projekt fotograficzny dotyczący żydowskiej przeszłości tego miasta, o którym później pisały gazety. (Więcej: można przeczytać tu: http://wyborcza.pl/duzyformat/1,144023,17589249.html). Potem pojechaliście śladem bieżeństwa, do Władywostoku…

We Władysowstoku spaliśmy na plaży, w namiocie. Mogliśmy to zrobić, bo jeszcze nie sprawdzali dokumentów. Władywostok to wajenny gorad, wkrótce po naszym wyjeździe wprowadzono przepis, że wyjść na plażę, nie mówiąc już o kąpieli w morzu, można tylko ze specjalnymi przepustkami. A my jeszcze bez problemu kąpaliśmy się w Morzu Japońskim, a w dzień chodziliśmy po tym azjatyckim mieście. Bo to już rzeczywiście jest głęboka Azja. Inny świat, to czuje się na każdym kroku. W samochodach kierownice są tu po prawej stronie. I ten klimat… Wtedy było lato, ogromna wilgoć, niemal chwilę po wyjściu z domu człowieka oblewał pot, bez butelki wody nie dało się poruszać.

Miasto nie zachwyca niczym – jest trochę fajnej drewnianej architektury: ładne, stare, rosyjskie domy z końca XIX wieku, z piecami kaflowymi. Niektóre rozwalające się, inne dobrze zachowane. No i górzysty, skalisty teren. Ogólnie taki specyficzny nieład charakterystyczny dla sowieckich miast.

Odnalazłeś coś z opowieści pradziadka, których słuchałeś w dzieciństwie?

Gdy tam dojechałem, poczułem, jakby powietrze ze mnie zeszło. To było spełnienie wewnętrznej ciekawości, jak tam jest, choć oczywiście od roku 1915, gdy dotarli tam moi pradziadkowie, wiele się zmieniło. Mój cel został osiągnięty. Dotarłem tam, spędziłem trochę czasu, pojeździłem koleją, „poczułem” to miejsce i okolicę. Nieważne, co robiliśmy – leżeliśmy na plaży we Władywostoku, czy jechaliśmy do miasta, czułem tam dobrą energię, takie swojskie powietrze, mimo tego upału, azjatyckości i w sumie obcości. Gdy wróciłem, byłem podbudowany. Jakbym jakiś rozdział zamknął.

Prababcia z pradziadkiem jechali do Władywostoku około miesiąca. A Ty i Michał Sadowski?

– Dziesięć dni; każdego dnia przekraczaliśmy jedną strefę czasowa i każdego dnia pociąg na pół godziny się zatrzymywał.

Odnalazłeś grób prababci? Miałeś jakieś informacje, gdzie jest ona pochowana?

– Nie, nie miałem pojęcia. Ale ta wiedza nie była mi już potrzebna, nie szukałem grobu. Mnie chodziło o to, by tam pojechać, by skonfrontować się z tymi słuchanymi w dzieciństwie opowieściami o najdłuższej kolei świata, o tej podróży na koniec świata.

Zapamiętałeś coś jeszcze z rodzinnych opowieści, poza tym mitem końca świata i kolei transsyberyjskiej?

Niewiele. Jestem najmłodszy z rodziny, gdy dziadkowie opowiadali, byłem za mały, by zapamiętywać. A ci starsi z dalszego rodzeństwa, wujkowie i ciotki, których dziś mógłbym podpytywać, nie bardzo się wtedy bieżeństwem interesowali. Na pewno pojechała większa część Pieszczanik pod Gródkiem (8 km w stronę Białegostoku) – wioski, z której pochodzi rodzina taty i w której ja spędziłem dzieciństwo. Ale nie znam ani dat wyjazdu, ani nie mam pojęcia, czym się ludzie zajmowali, jak już do tej Rosji dojechali.

Z Mieleszek, skąd pochodzi druga część mojej rodziny, ze strony matki – 8 km w drugą stronę niż Pieszczaniki od Gródka, w kierunku granicy z Białorusią – ludzie też pojechali. Tam też podczas pobytu zmarła moja prababka. Ale historię tej maminej części znam lepiej. Dziadek był z 1908 roku i wszystko pamiętał, nawet z drogi w tamta stronę; w 1915 roku miał już 7 lat. Mówił, że jechali wozami, w szeregu, jeden za drugim i że był straszliwy mróz, zimno. I że jego matka chorowała podczas tej straszliwej drogi, leżała na tym wozie. I że gdy w końcu zmarła, to jej nawet nie pochowali, tylko zostawili przy drodze.

Byli gdzieś na Syberii, ale gdzie dokładnie – nie wiem. Nie mówiło się o tym. Dla dziadka to była traumatyczna historia, niechętnie o niej opowiadał. Tym bardziej, że gdy wrócili, jego ojciec – mój pradziadek Siarhiej – ożenił się po raz drugi. Podzielili gospodarkę, dziadek z dwiema młodszymi siostrami został w jednym końcu domu; a jego ojciec ze swoją nową rodziną – w drugim. Wszystko zostało na głowie dziadka; nie miał wsparcia ze strony macochy, było mu bardzo ciężko. Sam ożenił się późno, przez długie lata samotnie zmagał się z ciężką pracą i biedą. Jego wspomnienia z młodości nie były pogodne.

Czy coś, jakaś pamiątka, pozostało rodzinie z tego czasu?

Przezwisko. Ten pradziadek z Pieszczanik, który w bieżeństwie był we Władywostoku, miał na nazwisko Hreś. Jak już w naszych wioskach nastała Polska, zapisano je jako Grześ. Ale do czasu bieżeństwa na naszą rodzinę nazywano Marki (wymawiane z białoruska – akcent na ostatnia sylabę) – potomkowie Marka. Pradziadek Józef wrócił z Rosji jesienią. Kiedy dokładnie? Jak awieczki z pola hnali. Gdy z pola pędzono owce. I jak to w każdej wiosce, był tu taki wiejski głupek, który chodził po ulicy i gadał ze wszystkimi i o wszystkim. I on pierwszy zobaczył pradziadka Józefa. Jako jeden z niewielu, przyjechał on z bieżeństwa dobrze ubrany: w skórzanych butach, w czapce skórzanej, w kożuchu. I ten, jak go zobaczył, powiedział, że dziadek wygląda jak minister. To przezwisko do niego przylgnęła, jeszcze i o mnie tak mówią. Gdy robiłem projekty fotograficzne w okolicznych wsiach, ludzie mnie pytali, czyj jestem. Odpowiadałem „Ministrau z Pieszczanik”. I wszyscy wiedzieli.

Co dziś myślisz o bieżeństwie? O jego wpływie na ludzkie losy, na historię regionu?

To historia straszna i traumatyczna z perspektywy rodzinnej. Ale jak się spojrzy z dalszej perspektywy – była to i rewolucja intelektualna, i przemysłowa. Ludzie zobaczyli tam bardzo wiele i przywieźli mnóstwo doświadczeń: jak lepiej można uprawiać ziemię, jak należy poruszać się po dalekim świecie… Zaczęli inaczej budować domy, uprawiać ziemie, potrzebować różnych rzeczy. To był ogromny kop do przodu; wiedza, której w tak krótkim czasie tu, na miejscu, nie mogliby pozyskać. Koszt bardzo duży, ale i doświadczenie ogromne. Mimo, że w większości ludzie wrócili biedni i długo musieli się podnosić, by powrócić do stanu przedwojennego…

Twoja rodzina też z tej wiedzy korzystała, przywiozła jakiś fach?

Na pewno w jakiejś mierze. Raczej w bieżeństwie robili coś, co pieniądze przynosiło, bo była opowieść, ze dziadek wrócił z pieniędzmi. Poza tym podczas bieżeństwa musiał się nauczyć żyć w nowym świecie; musiał być zaradny i bystry.

Ty postanowiłeś pojechać przynajmniej tak daleko, jak był dziadek…

Miałem ciekawość podróży. Ojciec najdalej był w Mińsku, w jego pokoleniu nie było potrzeb jechania na koniec świata. Bo opowieść o Władywostoku była taka, że to jest tak daleko, że już tam dojechać się nie da. Że to koniec świata.

Rodzina nie przeciwstawiała się twojemu pomysłowi?

Oni mieli zaufanie do tego świata, ojciec jeździł na Białoruś pod koniec lat 80., miał wrażenie, ze tam jest spokojnie, bezpiecznie. To był taki swój świat.

Ojciec był ciekaw twoich wrażeń z miejsca, do którego dotarł jego dziadek?

No właśnie nie bardzo. Bo to wszystko jest trochę opowieścią o dawnej wsi, czyli o świecie, z którego ojciec z radością się uwolnił. Od gospodarki, krów, strasznie ciężkiej pracy… Mój tata jak tylko skończył 10 lat, chodził ze swoim ojcem do żniw i sianokosów, pracował jak dorosły, budował sam wszystkie budynki. Wydaje mi się, że on nie chce do tej trudnej przeszłości wracać.

A jakie były reakcje ludzi z twojego pokolenia? Także tych, którzy mają bieżeństwo w rodzinnej historii?

Dla nich to raczej przygoda niż jakaś taka potrzeba pojechania, bo tam ktoś z rodziny był.

Czy dla nich bieżeństwo jest dziś ważne?

Jest przede wszystkim odległe. Pojęcie jest znane, ale raczej w kategorii magii, takiego hasła. Nie uczy się tego w szkole, nie mówi na lekcjach historii, po co, dlaczego i w ogóle co to było. Dlatego ludzie niewiele wiedzą.

 

O projekcie zrealizowanym przez Pawła Grzesia i Michała Sadowskiego pisze Paweł Smoleński: http://wyborcza.pl/duzyformat/1,144023,17589249.html

Blog Pawła Grzesia: http://pawelgrzes.blogspot.com/

logo

 

Projekt „Co nam zostało z bieżeństwa” powstał dzięki stypendium Marszałka Województwa Podlaskiego

2 odpowiedzi na „Paweł Grześ, artysta-fotograf z Gródka

  1. Pingback: Jak pradziadek Pawła został ministrem | Bieżeństwo

  2. Igor.S. pisze:

    po przeczytaniu skłania do refleksji…. i zachęca do poznawania historii własnej rodziny i jej udziału w bieżenstwie….

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s