Historia Arkadiusza Szarańca

Kasztan czyli święta prawda

Bohaterem tej opowieści jest mój pradziadek. A znam tę historię, tak jak wiele innych, od mojej mamy. Zdarzyło się to dawno, dawno temu, jeszcze przed pierwszą wojną światową, zwaną przez bardzo starych ludzi Wielką Wojną. (Tę drugą, gorszą zwali krótko z nienawiścią – wojną).

To było tak…Ale żeby lepiej zrozumieć całe zdarzenie trzeba zacząć od „miejsca akcji”, czyli od stron, w których się to wszystko działo. Otóż moja mama urodziła się na Podlasiu, w małej wiosce, zagubionej pomiędzy lasami, polami i rozległymi mokradłami (między Zambrowem a Łapami). Osuszono je dopiero po wojnie, a elektryczność doprowadzono tutaj w czasach mojego dzieciństwa, po 1963 roku. Pamiętam dobrze lampy naftowe, chaty kryte strzechą, wozy „żelaźniaki” (zwane tak od żelaznych obręczy na drewnianych kołach) z hołoblami i wiele innych przedmiotów, które teraz można zobaczyć już tylko na targu staroci albo w muzeum.
To były biedne wsie, choć ich mieszkańcy często wywodzili się ze szlachty, tylko że tej drobnej, zagonowej, mocno już schłopiałej, ale „hambitnej”. Wiek XIX trwał w tych stronach bardzo długo.

Mamine opowieści o dawnych czasach

Mama miała kilkoro rodzeństwa, a jej rodzice też pochodzili z wielodzietnych rodzin. Wszyscy żyli w okolicy, w różnych wioskach, zaściankach i siołach. Mało kto się orientował w zawiłych koligacjach rodzinnych. Ale były takie osoby, które w sumie nie wiadomo dlaczego brały nasię obowiązek „kronikarzy rodziny”, zapamiętywania co z kim i kiedy się działo, także kiedyś tam w przeszłości. Do nich właśnie należy moja mama. Stąd znam z mojego dzieciństw wiele przedziwnych i „zwyczajnych”, strasznych i śmiesznych opowieści, o zdarzeniach ważnych i „nieważnych”. O ludziach, których już dawno nie ma na świecie a wciąż żyją w pamięci mojej mamy ( i mej wyobraźni), o zwierzętach, przedmiotach, czynnościach, porach roku, pracy na polu. Takie mity mojego dzieciństwa.

A wszystkie rozgrywały się w miejscach, które sam dobrze znałem lub poznawałem – na polu popod lasem, na wzgórzu, na którym teraz już nie ma wiatraka, a stał długo i straszył niebo połamanymi skrzydłami, w pobliskim miasteczku, nad Strugą (tak zwano rzeczkę, jeden z dopływów Narwi), która płynęła przez wieś a wszyscy w niej poili krowy i konie. To w niej topiła się moja mama i ciocia, jak były małe bo spadły z kładki, kiedy szły „na katechizm”, a wtedy woda, zwykle spokojna i płytka, ledwie po kolana, była mocno wezbrana, porwała je, ale ktoś zauważył i ledwie, ledwie je odratowano…

Tych opowieści mogłem słuchać po wielokroć, choć znałem je już od dawna ,”od zawsze”, właściwie na pamięć. Nie przeszkadzało mi, że mama opowiada je za każdym razem tak samo, właściwie słowo w słowo. Sam się ich domagałem, tak samo jak mój brat i siostra.
A wysłuchanie ich ponownie, kolejny raz, w tym samym rytmie, z tym samym oczekiwanym i upragnionym zakończeniem dawało jakieś dziwne uczucie ulgi i przynosiło spokój, kiedy nie można było zasnąć albo dręczył jakiś smutek lub niepokój.
O „jaju pysiem” – opowieść o tym, jak maleńka jeszcze mama znalazła pod spichlerzem (sam się potem tam bawiłem) jajko, przyniosła je do domu w podołku a ono wypadło i rozbiło się na podłodze a mama zdołała tylko wydusić z siebie wyjaśnienie:
„ – Jajo pysiem (Jajko pod spichlerzem)…”.
O srogiej zimie, kiedy wilki podchodziły pod samą wieś i dziadek zabił jednego pod stajnią a tak wtedy śniegiem napadało i nawiało, że ludzie saniami jeździli po płocie a to się okazało dopiero wiosną, kiedy te ubite zaspy stopniały.
O praprababci, która w powstaniu styczniowym zostawiła męża w domu z gromadką dzieci a sama przeprowadziła partię (bo kary były za udział mężczyzn w powstaniu) i powiodła ich bagnami, ścieżkami, które mało kto znał bo tam takie topiele były, o których ludzie powiadali, że jak wół utopił się koło gościńca to wypłynął wiele kilometrów dalej.
O powstańcach, którzy rozbici w bitwie pod lasem uciekali i chowali się przed kozakami pomiędzy robotnikami, co wiatrak budowali, pozdejmowali swoje mundury i buty, ten deski nosił, ten kamieniem gwoździe wbijał…
O wujku Witku, który był „na stancji” i został podejrzany niesłusznie, że zjadł gospodyni pączki a długo, długo potem się okazało, że to wcale nie był on, ale kiedy go karali to tak się zaciął, że nie wydusił ani słowa. (Taki był zawsze honorowy, jako dorosły także – a teraz już go nie ma…)
O dewotkach, które w kościele śpiewały z książek do nabożeństwa tak jak „stało napisane” i wyciągały przeraźliwie „ tsyyy kropeeeeecki iiiiteedeeee”.
O szewcu, który „za cara” mojego dziadka, jego siostrę i kilka innych dzieci uczył w Łapach polskiego, a ktoś doniósł i zaraz tego szewca na Sybir z żoną wywieźli (bo stan wyjątkowy wprowadzony na Podlasiu po powstaniu styczniowym trwał aż do pierwszej wojny i na mocy jego „ukazów” donosiciel dostawał majątek po skazańcu).
O gąsiorze, który nie mógł się doczekać gąsiaków, kiedy gęś siedziała nasadzona na jajach w chacie (bo to zimno wtedy jeszcze było, wczesna wiosna) a jego tam nie wpuszczali, a on „gadał” do niej przez ścianę a potem kiedy gęś wychodziła z żółtymi gąsiakami na dwór to on do nich leeeeeeciał w powietrzu i tak strrrrasznie się cieszył.
O początku wojny (tej drugiej), kiedy ludzie żegnali żołnierzy, ładowali wtedy do pociągu rekrutów na małej, pobliskiej stacji, baby płakały wniebogłosy, a moja mama, dziesięcioletnia wtedy, stała i patrzyła na to wszystko, a jeden oficer, który stał nieruchomo w oknie („a miał tak dużo, dużo srebrnego na mundurze”) i patrzył na to wszystko, zauważył ją ponad głowami tych wszystkich ludzi i tak niezwykle, przeraźliwie smutno uśmiechnął się do mojej mamy. „- Pewnie teraz leży gdzieś w Katyniu…”
O tym jak Niemcy spalili pobliskie Wandy i małym żydowskim chłopcu, który się przybłąkał do chłopaków pasących krowy w lesie a potem ktoś go, chyba ten granatowy policjant, zastrzelił. Ale o tym usłyszałem jak już byłem dorosły. Tak jak kilka innych, o wiele straszniejszych opowieści…

Jak Dziadek Kasztana obronił przed kradzieżą

Ale jedną z dawniejszych jest historia pradziadka, który uciekł do Ameryki.
Działo się to więc przed pierwszą wojną światową. Jakoś tak na wiosnę zaczęły w całej okolicy nagle ginąć konie. Były kradzione zewsząd – i z dworów, i z pastwisk, i z gospodarstw, a nawet sprzed kościoła jak ludzie byli na nabożeństwie. Ludzie zaraz zaczęli się pilnować, ale to nic nie pomagało. Złodzieje byli nieuchwytni. Za nic im były płoty, psy i największe zabezpieczenia. Strach padł na wszystkich. Tego jeszcze nie było. Czasem ktoś komuś „wziun” bronę z pola, jakiś biedak zwinął kurę z kurnika, podebrał siana z brogu albo kartofli z kopca. I tak wszyscy wiedzieli kto. Ale żeby tak, konia i to w biały dzień ? I tak, żeby nikt, ale to nikt niczego nie widział?…

Przyjechali komisarze z miasta, śledztwo było, pytali, badali, ale nic to nie dało. Najpierw to padło na Cyganów, ale rychło się okazało, że to nie oni. Bo każdy pamiętał opowieści o Cyganach, którzy umieli owinąć koniom kopyta onucami i przeprowadzić je, tak że nikt nie widział i nie słyszał, albo wódką napoić starą szkapę, żeby była dziarska i wesoła, ogon jej dokleić i grzywę, nawet zęby dosztukować. Ale teraz to było co innego. Sprawy wyglądały dużo, dużo poważniej. Ludzie zaczęli się pilnować, wilkiem na siebie patrzeć, najmować parobków, zamykać konie na noc w stajniach, sprowadzać ostre psy. Ale to nie pomagało. Szajka koniokradów stawała się coraz bardziej bezwzględna. Kiedy trzeba było umieli otruć psy, przepiłować skoble, ogłuszyć gospodarza. I konie ginęły dalej i to bez śladu. Aż razu pewnego nawet i zabili jednego stajennego w dworze, który pewnie stanął im na drodze, a wtedy kilka bardzo ładnych i cennych koni uprowadzili.

Dziadek miał opinię „śprytnego”. Lubił „fony” (żarty, które sobie stroił z całej okolicy i ludzie do tej pory sobie o nich opowiadają), był wygadany, prenumerował gazetę, sprowadził pierwszą w okolicy kosiarkę, jeździł często do miasta. Miał dobrego konia, który się nie bał nawet samochodów. Inne konie szalały, kiedy trzeba było pojechać do starostwa a tu się pojawił na drodze samochód czy nie daj Bóg ciężarówka! Koń dziadka był obłaskawiony od „kiziaka”, nigdy nie bity, nie znał bata, reagował na sam głos. Wystarczyło mu lejce puścić, dziadek sobie spał a koń w każdą pogodę znalazł drogę do domu. Ładny kasztan z szeroką łysiną. Łagodny, że dziecko mu mogło przejść pod brzuchem, ale jak szedł w zaprzęgu nigdy nie dał się wyprzedzić, nawet pod górę z załadowanym wozem. Wielu go chciało kupić, nawet jeden dziedzic, ale dziadek się uparł, że nie i nie, za nic, choć mu dobrą cenę dawali. Ale on taki był do zwierząt, u niego nawet krowy były myte, z czystymi bokami chodziły a owce były białe nie szare. „Kto ma owce, ten ma co chce”, tak ludzie gadali, zazdrościli mu i z tej zazdrości straszyli, że i po jego konia pewnie kiedyś przyjdą.

A dziadek się zawziął i powiedział, że nie da złodziejom Kasztana. Zmajstrował takie zamki i zabezpieczenia, że tylko on wiedział jak się do nich dobrać. Miał do tych rzeczy smykałkę, nikt od niego lepiej dachu nie kładł, nawet strzechę z trzciny jak położył wiatr nigdy nie zerwał i wszystko mógł naprawić.

Razu pewnego, po niedzielnym nabożeństwie, dziadek wrócił i zaprowadził konia na pastwisko. A że dzień był upalny to sam się położył na miedzy, w cieniu. Ale zanim zasnął wyjął kłębek cienkiej, ale mocnej szewskiej dratwy. Jeden koniec przywiązał do zadniej nogi konia, nad kopytem a drugi sobie do ręki. Potem nasunął czapkę na oczy i zaraz zasnął. Spał mocno. Nagle poczuł szarpnięcie. Obudził się – i zobaczył złodzieja.
I dziadek go poznał, ale tak się przestraszył, że słowa nikomu nie pisnął (do śmierci nie zdradził kto to był) i jeszcze tego samego dnia uciekł do Ameryki. Nikt nie wiedział gdzie jest. Odezwał się dopiero jak już był za oceanem. Dał tam sobie dobrze radę. Szybko zaczął przysyłać „dulary” żonie i dzieciom. Było tego na tyle dużo, że rodzinie dobrze się wiodło, nawet dokupili ziemi i wybudowali dom.

Jak babcia z dzieciakami w bieżeństwo wyjeżdżała

I wtedy przyszła Wielka Wojna. Babcia z dzieciakami uciekała furmanką, jak był odwrót Rosjan. Bomba rzucona z samolotu zabiła babcię i najstarszego chłopaka. Zostało troje nastoletnich dzieci. Dwoje zaraz wróciło do domu. Kasztan sam znalazł drogę. Obudzili się na podwórku. Najstarszy, o którym myśleli, że też nie żyje wrócił sam i długo nic nie mówił, nie odzywał się do nikogo. Rosjanie potem chcieli zabrać im konie i wóz, ale ta najmłodsza, malutka, ale zawzięta nie dała. Wsiadła na wóz, za nic nie dała się odpędzić i za jakiś czas wróciła z wozem i końmi. Jak to zrobiła to nikt nie wie, wszyscy się dziwowali.

Dziadek (a dla mnie pradziadek) wrócił zaraz po wojnie. Kasztan go poznał od razu. Ale dziadek nigdy nikomu nie powiedział, kto wtedy chciał mu ukraść konia.

Moja mama wszystkie te historie opowiada teraz moim córkom i wszystkim swoim wnukom. Wolą je od bajek. Czasem też opowiada o nas, jak to my byliśmy mali – ja, mój brat i siostra.
Kiedyś mama uprzedziła: „A to co teraz wam opowiem to jest sama najprawdziwsza, święta prawda”. I teraz moje córki, kiedy tylko mają okazję proszą „Babciu, opowiedz świętą prawdę…”

Historia spisana i nadesłana przez Arkadiusza Szarańca

Jedna odpowiedź na „Historia Arkadiusza Szarańca

  1. Pingback: Z podzambrowskiej wsi, znad Strugi… | Bieżeństwo

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s