Albo zrobimy z tego historię, albo temat zniknie
Urodziła się w Białymstoku, w swojej twórczości często wraca jednak do miejsc, gdzie są jej korzenie: głównie do wsi Zaczerlany pod Choroszczą. Cykl obrazów z pracy dyplomowej opowiada o trudnych powojennych czasach, gdy z tej okolicy zniknęli niemal wszyscy mieszkający tu od wieków Białorusini.
Sięga też do czasów bieżeństwa. W ramach wystawy „Malarki” w lubelskiej Galerii Białej, stworzyła niezwykły mural – „Bieżeństwo”; obraz o wymiarach ok. 7 x 2 m; odwołujący się do wydarzeń 1915 roku.
Aneta Prymaka-Oniszk: Bieżeństwo to kolejna rodzinno-lokalna historia w Twojej twórczości.
Aleksandra Czerniawska: Pomysł pojawił się zaraz po dyplomie, ale instytucja, do której się zgłaszałam, przechodziła reorganizację i projekt przepadł. W 2015 roku nawiązałam współpracę z ks. Jarosławem Jóźwikiem, prawosławnym proboszczem z Topilca (do tej parafii należą Zaczerlany), pomysłodawcą projektu artystyczno-edukacyjnego „Zatopieni w historii”. To holistyczne działanie, z zaangażowaniem różnych pokoleń. Anna Kołosow – Ostapczuk prowadziła wywiady z najstarszymi mieszkańcami parafii, potem na podstawie tych historii powstało przedstawienie. Ja zrobiłam z młodzieżą warsztaty plastyczne, przygotowaliśmy też wydawnictwo z tekstem sztuki i z ilustracjami. Więcej: http://akademia.cerkiew.pl/news.php?id_n=59&id=5
Akcja zaczyna się przed II wojną, bohaterowie wspominają opowieści rodziców z czasów bieżeństwa.
Znasz te opowieści z relacji bezpośrednich uczestników. Miałaś szczęście…
Najwięcej wiem od prababki – matki dziadka ze strony mamy, z Zaczerlan. Dobrze ją pamiętam; gdy zmarła w 2000 roku, jak miałam 15 lat. Przeżyła 97 lat.
Czyli urodziła się w 1903 roku, a bieżeństwo jechała jako 12-latka, osoba już świadoma.
Tak. Ona miała dużo wspomnień i chciała opowiadać. Ale ja byłam nastolatką, właśnie poszłam do liceum, miałam mnóstwo swoich spraw. Próbowała mnie uczyć piosenek, ale nic nie zapamiętałam. Poprosiła, bym naprawiła jej okładkę starego modlitewnika. Nakleiłam na tekturkę, zszyłam i przyniosłam. A ona mówi: to dla ciebie. Rozmawiała ze mną po białorusku, mówiła też po rosyjsku. Po polsku nie, choć dobrze rozumiała, słuchała wiadomości, komentowała, do końca interesowała się światem.
Co opowiadała o bieżeństwie?
Jej historia była dość typowa. Pojechała matka, ona, jej siostra i starszy brat; było ciężko, przymierali głodem; matka pracowała gdzieś w fabryce. Ludzie przynosili im pomidory, ale oni nie znali pomidorów, nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Dostawali zielone, więc takie zjadali. Potem dowiedzieli się, ze trzeba poczekać, by sczerwieniały.
Było wspomnienie rewolucji i chaosu, który zapanował. Prababcia wspominała Żydówkę, siedzącą na rynku i krzyczącą, że to koniec świata. I matka z córkami z tej zrewolucjonizowanej Rosji szybko uciekły. Brat został i służył w armii sowieckiej, na łodzi podwodnej. Z opowieści o przyjazdach do Polski można domyślać się, że wysoko awansował. Na wsi był gorąco przyjmowany, każdy chciał mu jakiś podarek. Miał więc ogromny bagaż i na dworcu w Białymstoku nie wpuścili go do pociągu. Tłumaczył, że jutro rano musi być w Kijowie, ale to niewiele dało. Poszedł więc gdzieś zadzwonić. Pociąg został zatrzymany i cofnięty, by pradziadek mógł nim pojechać i zdążyć na rano do Kijowa.
Nie cieszył się jednak zaszczytami zbyt długo, bo zginał w czasie II wojny. Władze nie uwierzyły w jego śmierć i szukały go potem w naszej wsi. Z jego rodziną utrzymywano kontakt, miał żonę-pielęgniarkę i dwójkę dzieci: córkę i syna. Tu też jest filmowa historia z czasu wojny. Ona przechodziła koło miejsca, gdzie sortowano rannych – na tych, których warto leczyć i przeznaczonych do umierania. Wśród tych drugich zobaczyła swego syna. Zabrała go stamtąd, on przeżył.
Gdy kilka lat temu byłam w Odessie, pisaliśmy do nich, ale nikt nie odpowiedział.
Z bieżeństwa babcia wróciła praktycznie jako dorosła kobieta…
I wkrótce wyszła za mojego pradziadka. On należał do tych nielicznych osób, które w czasie bieżeństwa się wzbogaciły. W Rosji handlował drewnem, spławiał je rzekami i sprzedawał; wrócił z walizką pieniędzy. Był bardzo pracowity, umiał ten majątek pomnożyć. Z prababcia byli zamożnymi ludźmi, ale ciężko pracowali. Pradziadek umarł w 1990 roku; pamiętam jego pogrzeb, jednak nie pamiętam jego opowieści.
Rodzina babci była z Koplan pod Białymstokiem, zubożeli w trakcie bieżeństwa. Po powrocie prababcia wyszła za mojego pradziadka, którego rodzina nie wyjeżdżała. Umarła młodo na raka, babcia miała wtedy 18 lat i musiała to być dla niej trauma, bo niechętnie do tego wracała.
Rodzina taty też wyjeżdżała, ale niewiele wiem, rzadziej tam bywałam. Dziadek chyba się w bieżeństwie urodził, ponoć po powrocie w szkole wszedł na murek i zaczął śpiewać rewolucyjne piosenki. Do rodziców przybiegła przerażona nauczycielka, żeby coś z nim zrobili.
Miałaś bardzo różnorodny przekaz bieżeństwa…
Zaczęłam się tym interesować w latach 2007-2008. Prababcia mi opowiadał; teraz dziadek z Zaczerlan. To takie rodzinne bajanie, które staram się zapamiętać i wykorzystuję w swojej sztuce. Zaczęło się od opowieści dziadka o II wojnie i czasach zaraz po niej. Potem pojawiło się bieżeństwo. Wydało mi się niesamowita historią, taka wielką opowieścią.
Mnie nawet nie dziwiło to, że tego bieżeństwa nie ma w historii, bo od początku czułam, że ta moja narracja rodzinna nie siedzi w historii z podręcznika. Lubiłam historię jako przedmiot, sporo czytałam, konfrontowałam to z tym, co opowiada się w rodzinie.
Też pamiętam, jak dokonałam podobnego odkrycia, wielu moich rozmówców także o tym mówi…
To był dla mnie pretekst, by kwestionować swoją polskość. Odkrycie, że obowiązująca narracja nie jest moja, poprowadziły mnie do wniosków o własnej tożsamości. U mnie w rodzinie o tym się nie mówiło, nikt nie nazywał tego, czy jesteśmy Białorusinami, albo Polakami, albo po prostu tutejszymi. Sama wykoncypowałam, że raczej nie jestem Polką, ale Białorusinką. W rodzinie zresztą każdy ma inną odpowiedź na pytanie o narodowość.
Próbuję czytać, interesować się historia lokalną, historią Białorusi. Wychowywałam się w języku polskim, kontakt z pradziadkami wystarczył mi, by rozumieć ich język, ale nie nauczyłam się mówić. Teraz pracuję nad tym, by czytać i by nauczyć się mówić po białorusku. Sama poznałam cyrylicę. Pojechaliśmy rodzinnie do Petersburga, rodzice samolotem, ja z siostrą pociągiem. Jedzie się tam ponad dobę, miałam przewodnik z alfabetem, więc się nauczyłam.
Białoruskiego w Warszawie trudno się uczyć. Szukałam kursu, powinien być w Szkole Języków Obcych na UW; powiedzieli, że otworzą kurs, jak zgłoszą się 3 osoby. Był jeden chętny, namówiłam kolegę, ale kursy nie ruszyły. Teraz Polak z Białorusi ma mnie uczyć białoruskiego, a ja jego – angielskiego.
W swojej twórczości przedstawiasz swoją narrację; tę, której nie ma w podręcznikach.
Dla mnie to bardzo ważne. To kwestia elementarnych wolności. Tego, by kształtować swoją tożsamość. Jeśli ktoś zabrania nam mówić, to jakby nie pozwalał nam być sobą…
Bieżeństwo generalnie nie ma w sobie wyraźnego konfliktu, który wiązałby się z tabu dotyczącego mówienia o tym. Wcześniej zajmowałaś się czasami powojennymi, w które wpisany jest krwawy konflikt.
To sprawa bardzo aktualna i trudna. Nie zawsze udaje się znaleźć miejsce na naszą narrację. Nie pozwolono nam na ustawienie w Białymstoku pomnika ofiar oddziałów Burego ani nawet na wmurowanie tablicy. Ona jest przy cerkwi na Antoniuku, a więc niezupełnie w przestrzeni publicznej. Ja to czytam jako wypchnięcie z Agory, sygnał, że możemy pamiętać w domu, ale głośno o tym mówić to już nie możemy… Tak było przynajmniej wtedy, gdy zapadały te decyzje.
Bieżeństwo to jest fajny temat, generalnie nie jest konfliktowy.

Aleksandra Czerniawska
Weszłaś z muralem w przestrzeń publiczną Lublina. Zaproponowano ci udział w zbiorowej wystawie, ty zdecydowałaś się na temat bieżeństwa. Jakie reakcje to wywoływało?
Malowałam w galerii, w korytarzu, którym wciąż chodzili ludzie. Sami zagajali, więc opowiadałam o bieżeństwie. Natychmiast pojawiała się klisza na temat zesłań syberyjskich. Była tak silna, że długo musiałam tłumaczyć, że to nie były zesłania, że to inna historia.
Wydaje mi się, że te uchodźcze historie są w polskiej narracji traumatyczne, łączą się z utratą jakiejś idylli, kraju dziecięcego. Ale jak słuchałam historii o bieżeństwie, tam poza traumą pojawiają się przecież elementy związane z nowym doświadczeniem, z czymś konstruktywnym. Doświadczenie innej kultury rolnej, tego, że ludzie jedli tam mięso, a nie jedli podrobów, że był tam taki dostatek.
W Lublinie pytałam: ale stąd przecież trochę ludzi pojechało w bieżeństwo? Wszyscy natychmiast mówili: – Nie, spod Lublina to raczej nie, może tam gdzieś spod Chełma…
Bo stamtąd historia sprzed 100 lat i związana z tym część tożsamości prawie zupełnie zniknęła… Chciałabyś coś jeszcze powiedzieć o bieżeństwie w swojej sztuce? Może właśnie w Białymstoku?
Gdyby pojawiły się jakieś propozycje, chętnie w to wejdę.
Moja droga artystyczna jest trochę przewrotna – pierwszą dużą wystawę miałam w 2008 roku w Warszawie niedługo potem w Białymstoku, ale dopiero po wielu latach udało mi się pokazać to w Hajnówce, Krynkach, Supraślu. Moja twórczość wreszcie dotarła trochę głębiej, wypromieniowała do środowisk, dla których tak naprawdę była tworzona. Te spotkania z nimi są dla mnie bardzo ważne. Ludzie traktują moje obrazy często jako gawędę, zaczynamy rozmawiać o historiach swoich rodzin, porównywać, okazuje się, ze są bardzo podobne…
Jak robiłam projekt o Topilcu, zauważyłam, że to bieżeństwo to jest ostatnia rzecz, którą się pamięta. Taki kres pamięci.
Taki mocny, wyraźny punkt, od którego zaczyna się opowieść?
Tak, dalej już nie pamiętamy, nie mamy do tego dostępu. Dlatego teraz zdarzy się coś ważnego. Albo zrobimy z tego historię: zapiszemy, udokumentujemy, opowiemy. Albo to zniknie i już nie będziemy o tym pamiętać.
Myślisz, ze mamy szanse na zrobienie z tego historii?
Mamy szansę o tyle, o ile lokalne historie mają szanse. O ile będzie miejsce na te mniejsze opowieści, nie wypchnie ich ten jeden obowiązujący dyskurs. Ale ja nie tracę nadziei.
Ja mam wrażenie, że setna rocznica bieżeństwa to dopiero początek. Że 2015 rok rozpoczął coś, co będzie trwać jeszcze co najmniej do 2022 roku, a może nawet 2024? Wiele ludzi dopiero odkryło bieżeństwo, wielu chciałoby się na jego temat wypowiedzieć.
Ten rok był przełomowy, bo ten temat zaistniał publicznie. Dotychczas mówiło się o tym w rodzinach, teraz powstała wystawa: jedna, druga; spektakle w teatrach, były publikacje, wywiady. Wiele ludzi zauważyło, że to jest temat, warto coś wokół tego zrobić, wypowiedzieć się.
Musimy wykonać jednak prace, by to wszystko utrwalić. I każdy może pracować po swojemu. Jeśli ktoś jest historykiem – pisze książkę, jeśli etnografem – może zrobić badania, np. jakie wpływy przywędrowały wraz z powrotem bieżeńców. Artysta też może zrobić coś swojego. Słowa, obrazy – one budują nasz horyzont mentalny. To jest elementarna funkcja sztuki, która czasem jest zapominana. Ale z racji tego, że my jesteśmy w mniejszości, potrzebujemy tego. Bo przecież nie jest tak, że zewsząd jesteśmy bombardowani białoruskością i mamy te obrazy mocno utrwalone. Przeciwnie. A przecież by człowiek mógł zbudować tożsamość wokół historycznych wydarzeń, musi mieć jakąś wizualność, jakiś zestaw haseł i obrazów, które to oddają. I wydaje mi się nawet, że w sztuce może to być nawet nie mniej wydajne niż w dziele historycznym. One się jakoś uzupełniają…
Mural „Bieżeństwo” można oglądać w galerii Białej w Lublinie: http://biala.art.pl/pl/
O spektaklu „Zatopieni w historii” : http://akademia.cerkiew.pl/news.php?id_n=59&id=5
O pracach Oli Czerniawskiej i poszukiwaniach dotyczących lat po II wojnie: http://wyborcza.pl/duzyformat/1,142474,17217467,Gdzie_podziali_sie_nasi_Bialorusini_.html
O projekcie związanym z Dzigą Wiertowem, awangardowym reżyserze pochodzącym z Białegostoku: http://wiertowobiekt.blogspot.com/
Projekt „Co nam zostało z bieżeństwa” powstał dzięki stypendium Marszałka Województwa Podlaskiego