Joanna Troc, reżyserka spektaklu „Bieżeńcy”, zrealizowanego z grupą młodzieży w Muzeum Białoruskim w Hajnówce

Bieżeństwo zbudowało nas jako wspólnotę

Joanna-Troc1

Joanna Troc

Gdy spektakl się kończy i zapalają się światła, ludzie klaszczą na stojąco. Starsi płaczą. Ożyły wspomnienia i emocje sprzed lat, z opowieści rodziców lub dziadków. Młodzi niewiele wiedzieli o bieżeństwie, ale i oni mają łzy w oczach.  – Nikt wcześniej nie wspominał, że nasi przodkowie coś takiego przeżyli… – mówią.

Aktorzy – czwórka licealistów (Magdalena Gawryluk, Maria Krawczyk, Jakub Maciejuk i Michał Skorbiłowicz) – kłaniają się i wołają na scenę reżyserkę. Joanna Troc po ukłonach zwykle długo rozmawia z ludźmi. Ich spektakl „Bieżeńcy”, za każdym razem wywołuje wiele emocji. Oszczędny w środki i słowa, przejmująco opowiada bieżeńską historię.

Reżyserka i aktorka Joanna Troc jest młodą, już uznaną artystką. Prowadzi jednoosobowy teatr Czrevo, wystawiający sztuki w języku podlaskich Białorusinów.

Aneta Prymaka-Oniszk: I dla Ciebie, i dla występujących w spektaklu aktorów temat bieżeństwa nie jest bliską historią. Nie opowiadali jej wieczorami babcia-bieżenka lub dziadek-bieżeniec; jesteście na to za młodzi. Co Cię skłoniło do zajęcia się tym tematem? Czy nadchodząca setna rocznica?

joanna_troc3

Spektakl „Bieżeńcy”. Zdjęcie ze strony FB spektaklu

Joanna Troc: Także setna rocznica, choć złożyło się wiele czynników. Kilka lat temu przeczytałam książkę Bożeny Diemjaniuk „Bieżeńcy”. Bardzo mnie poruszyła. Wiedziałam, że jako aktorka z tego nie skorzystam, ale czułam, że to bardzo dobry materiał do pracy np. z młodzieżą. Potem doszła zbliżająca się rocznica bieżeństwa. Chciałam zabrać w tej sprawie głos poprzez naturalny dla mnie język teatru. Na siebie jako aktorkę nie miałam pomysłu. Postanowiłam zrobić z młodzieżą spektakl na podstawie książki pani Diemjaniuk. Dodatkowo część tekstów zaczerpnęłam ze wstępu autorstwa ojca Grzegorza Misijuka oraz ze strony bieżeństwo.pl.

Próby zaczęliśmy w maju 2014 roku, by pod koniec roku, tuż przed rozpoczęciem rocznicy, spektakl był gotowy.

Jak się nad nim pracowało?

Wiedziałam o bieżeństwie, ale nikt mi nigdy nie tłumaczył, czym tak naprawdę to było. Musiałam się więc sporo nauczyć. Dzwoniłam do prof. Olega Łatyszonka po rady, by móc wziąć odpowiedzialność za przedstawienie, za każde słowo, za każdy rekwizyt; by uniknąć błędów. Zależało mi, by nikogo nie rozliczać, ale spróbować powiedzieć coś z naszej perspektywy, potomków bieżeńców.

Czy u ciebie w rodzinie to był żywy temat?

Trochę się o tym mówiło, ale pokoleniowo jest to dość odległa historia. W bieżeństwie był mój pradziadek; umarł przed moim urodzeniem; nie miałam kontaktu z bieżeńcami. Czasem coś babcia opowiadała jako o doświadczeniu jej ojca…

Nie jest to więc moja osobista historia; poznawałam ją raczej od strony historycznej. Jako coś, co dotyczyło nas jako pewnej zbiorowości, jako narodu. I moja rodzina w tym była, była częścią tej wspólnej historii.

joanna_troc2

Spektakl „Bieżeńcy”. Zdjęcie ze strony FB spektaklu

Aktorom-licealistom ten temat mógł być jeszcze bardziej odległy. Podczas przedstawienia ma się jednak wrażenie, że głęboko w tej historii tkwią, że bardzo dobrze ją znają…

Oni zaczynając pracę nad spektaklem prawie nic nie wiedzieli o bieżeństwie. Zajmowaliśmy się wyjaśnianiem, czym to bieżeństwo było. Im, ale też samej sobie. Generalnie o bieżeństwie nie mówi się w szkole, dla młodych ludzi ten temat to abstrakcja. Gdy w grudniu, zaraz po premierze, młodzież z białoruskiego liceum przyszła na spektakl, chciałam im trochę wytłumaczyć. I jeden z chłopców mówi: aha, to było wtedy, gdy Hitler doszedł do władzy? Mówię – nie, to nie ta wojna… Dla młodych ludzi to bardzo odległa historia. Może teraz, gdy zaczęło się o bieżeństwie mówić, może coś się zmieniło?

Dlatego ta praca nad spektaklem była dla aktorów ogromnym wysiłkiem – musieli przyswoić sobie wiedzę historyczną, ale też zrozumieć emocje, które mogły towarzyszyć ich przodkom.

Najważniejszym momentem okazała się jednak premiera. Jeszcze podczas próby generalnej zdarzały się śmiechy i wygłupy, jak to między młodzieżą. Ale gdy po premierze ludzie wstali, zaczęli klaskać, większość miała łzy w oczach, oni zrozumieli, że mówią o czymś ważnym. Nie jest to jakaś tam historia; ona dotyka najgłębszych ludzkich emocji. To już nie przelewki….

To był moment, gdy cała grupa przeżyła bieżeństwo. Przewartościowała swoje myślenie na ten temat. Coś pękło, pojawiła się zupełnie nowa jakość. Mam wrażenie, że za każdym razem, gdy aktorzy wychodzą do ukłonów, czują tę ważność.

Okazało się też, że na takie przeżywanie bieżeństwa jest ogromne zapotrzebowanie. Wszędzie was pełno…

Od grudnia do października zagraliśmy 15 przedstawień. Jak na teatr amatorski to bardzo dużo. A moglibyśmy grać więcej. Organizuje się teraz sporo spotkań, konferencji i innych wydarzeń dotyczących bieżeństwa. Kto widzi spektakl, poleca go dalej, ludzie dzwonią z zaproszeniami. Ale aktorzy uczą się, mają swoje sprawy. W wakacje nie zagraliśmy ani razu.

Od premiery spektakl sporo się zmienił. Nie tylko aktorzy przewartościowali temat, którego dotyczy przedstawienie. Także Ty dokonałaś pewnych zmian w scenariuszu.

Tak, pod wpływem rozmów z widzami. Najwięcej chyba emocji wzbudził moment, gdy główna bohaterka Anastazja po szczęśliwym powrocie z bieżeństwa poszła pokłonić się ikonie Matki Boskiej do Częstochowy. Tak jest w oryginalnym tekście, prababcia Bożeny Diemjaniuk rzeczywiście pielgrzymowała do Częstochowy. I tak było w przedstawieniu. Ale widzowie zaprotestowali. Bo dlaczego do katolickiej Częstochowy a nie do prawosławnego Poczajewa? Widzieli w tym jakąś demonstrację. A ja po prostu wzięłam oryginalny tekst. Początkowo tego broniłam, ale zrozumiałam, że starsze pokolenie bardzo się identyfikuje z tą historię i to, dokąd idzie Anastazja jest niezwykle ważne. Nie chciałam skupiać się na udowadnianiu, że ktoś do tej Częstochowy poszedł. Teraz Anastazja idzie więc do Żyrowic.

Profesor Irena Matus zwróciła też uwagę na fragment, który zaczerpnęłam od o. Misijuka, że do wyjazdu namawiali ludzi tylko duchowni, którzy nie byli stad. Włączając ten tekst do przedstawienia, chciałam lepiej zrozumieć tych namawiających, może trochę wytłumaczyć? Ale prof. Matus powiedziała, że większość batiuszków była stąd i namawiali wszyscy, bo takie mieli polecenie.

Aktorzy grają w języku, w jakim mówi się pod Bielskiem i Hajnówką. Nie zdecydowaliście się na polski, w którym pisała Bożena Diemjaniuk; tekst scenariusza na „swojski” przetłumaczył Jan Maksymiuk. Dlaczego?

By ta historia była bardziej autentyczna. To jest ten język, w jakim mówili bieżeńcy między sobą, w jakim przekazywali tę historię dzieciom i wnukom. Trudno jest więc oddać ją po polsku. I to nie jest tylko moje zdanie, mówi o tym wielu naszych widzów.

Co jest dla ciebie najważniejsze w pamięci o bieżeństwie?

Wiele rzeczy: śmierć, choroby, strach, wszystko, co jest na wojnie… Mnie jednak najmocniej porusza zbór poszczególnych losów, który staje się historią pewnej grupy. Historią nas, narodu białoruskiego. To coś bardzo trudnego. Losy każdej z tych rodzin złożyły się na to, że my jako naród po bieżeństwie staliśmy się żebrakami, analfabetami.

Na końcu książki pani Bożena Diemjaniuk cytuje Sokrata Janowicza, który mówi, że po bieżeństwie Białorusini upadli na kolana i nie mogą się z nich podnieść. To bardzo dramatyczne, ale według mnie trafne i prawdziwe… I o tym także jest to przedstawienie. Widzimy to na podstawie losu pewnej rodziny, wydaje się przeciętnej, która pojechała w bieżeństwo. Jest tu wojna, jest droga, pobyt w Rosji czas pokoju i rewolucja i znowu strach, potem równie tragiczny powrót. Tu muszą żebrać, są analfabetami, są poniżeni, nie mogą się podnieść….

To los naszej zbiorowości. W tym sensie przedstawienie jest dla mnie osobistą historią. Nie jest to historia mojej rodziny ani znanych mi osób. To historia mojego narodu.

Prof. Łatyszonek mówi, że bieżeństwo było dla nas największym kataklizmem, II wojna światowa nie wyniszczyła tak ludzi i ich majątku. Owszem tragedie w różnych rodzinach się zdarzały, ktoś ginął, były pacyfikacje wsi. Ale dla nas jako dla zbiorowości to właśnie bieżeństwo było największą tragedią. Ono totalnie przewróciło ówczesny świat.

Czujesz to jeszcze sto lat po bieżeństwie?

Tak. Jest to dla mnie wciąż aktualne. Ja się z tym identyfikuję jako z czymś, co jest moje. To jest nasza sprawa, wspólna. Naszego narodu. To górnolotnie brzmi, ale tak to czuję.

Bieżeństwo bardzo porusza ludzi, pokazuje to nie tylko wasze przedstawienie, ale wiele wydarzeń organizowanych z okazji setnej rocznicy. Zastanawiam się, co daje mu taką siłę?

Mnie się wydaje, że ten temat połączył różne środowiska. Pewne rzeczy nas jako potomków bieżeńców dzielą, wiele ważnych świąt świętujemy osobno. Jedni nazywają się dziś Białorusinami, inni prawosławnymi Polakami, inni w ogóle się nie określają, jeszcze inni stali się katolikami. A rocznicę bieżeństwa świętujemy razem. To jest taka wspólna historia, wspólna tożsamość. To nas zbudowało także jako pewną wspólnotę.

Niedawno mieliśmy festiwal teatralny i przyjechali ludzie spod Brześcia. Trudno rozmawiało się z nimi o historii – są wychowani w innej rzeczywistości, tam jest mit wielkiej wojny ojczyźnianej, itp. Ale gdy doszliśmy do bieżeństwa, okazało się, ze przecież wtedy między naszymi wioskami nie było granicy. Wszyscy ludzie pojechali w bieżeństwo. Los moich przodków i ich przodków był dokładnie taki sam…

 

Zdjęcia ze spektaklu „Bieżeńcy”: https://www.facebook.com/events/1513266432273621/

Teatr Czrevo (jednoosobowy teatr Joanny Troc): http://www.czrevo.pl/

logo

Projekt „Co nam zostało z bieżeństwa” powstał dzięki stypendium Marszałka Województwa Podlaskiego