Włodzimierz Naumiuk – artysta ludowy z Kaniuk

Bolało mnie, że o swojej przeszłości wiem niewiele….

aaaa

Włodzimierz Naumiuk, z kroniką rodziny; fot. Aneta Prymaka-Oniszk

Do Włodzimierza Naumiuka trzeba, on dużo opowie – odsyłają zapytani o bieżeństwo mieszkańcy nadnarwiańskich wsi na wschód od Ryboł.  W 1915 roku te zamieszkałe w większości przez prawosławnych tereny wyludniły się niemal całkowicie.

Rzeźbiarz ludowy, którego prace można znaleźć w polskich i zagranicznych galeriach, mieszka nad samą Narwią,na końcu wsi Kaniuki (jeśli jechać z Ryboł) do Kaniuk. Jego twórczość opisuje ustawiona przed domem tablica w trzech językach (polski, białoruski i angielski).

U pana Włodzimierza – tu wszyscy mówią na niego Wołodzia – nie sposób zapomnieć historii sprzed 100 lat. Pracownię urządził w  domu ocalałym przed spaleniem w 1915 roku; na stole leży kronika zaczynająca się od dokumentów z bieżeństwa; przed domem stoi wielka beczka wytargowana od Kozaków wypędzających wioskowych ludzi. Pradziadek Włodzimierza, Lawoń (Leon) jako jedyny z Kaniuk w bieżeństwo nie pojechał; jego los został opisany w kilku książkach o lokalnej historii. Pan Wołodzia opowiada o nim ze szczegółami. Najchętniej po swojemu, w tutejszym, podlaskim języku.

Rozmowa z Włodzimierzem Naumiukiem

Aneta Prymaka-Oniszk: Jest lato 1915, zbliża się front….

Włodzimierz Naumiuk: Dobiegający osiemdziesiątki Lawoń nie chciał uciekać do Rosji, namawiał do pozostania także swoje dorosłe dzieci. Był flisakiem, orelem, jak tu się mówi. Spławiał drewno z Puszczy Białowieskiej do Tykocina, a czasem i dalej. Poznał różnych ludzi, także Niemców. Wiedział, że opowieści, jakoby mieli jedno oko, czy obcinali kobietom piersi, to bujdy. Ale jego dorosłe dzieci – czterech synów (jeden z nich, Klim, to mój dziadek) i córka – nie chcieli go słuchać. By ich zatrzymać, schował uprząż. Ale synowie ją znaleźli, zaprzęgli konie, posiedli na wozy. Lawoń chwycił się furmanki, próbował ją zatrzymać. Klim, najstarszy z synów odepchnął go i pogonił konia. Obraz osuwającego się na ziemię ojca nie dał synom spokoju do końca życia….

Panu, dziadek Klim też przekazywał tę opowieść?

Tak; słyszałem przecież tę historie wiele razy…

Dzieci odjechały, ojciec został. Jaki los ich spotkał?

Młodzi wozami, a potem pociągami, dotarli do wsi Korszmowka koło Morszanska (gubernia tambowska), nad rzeką Cną i tu spędzili całe bieżeństwo. Znałem tę nazwę z opowieści; potem sprawdziłem na mapie – rzeczywiście, taka miejscowość jest. Było tam tak, jak w większości opowieści o bieżeństwie: do rewolucji dobrze, ludzie przynosili w nocy a to ser, a to chleb, a to ciuszki dziecięce. Składali przed gankiem, by nikt nie widział darczyńcy. Po rewolucji zapanował głód i wojna, brat strzelał do brata, ludzie poszaleli. Trzeba było wracać. Siostra Jelizawieta i brat Ignac zostali. Ona pewnie wyszła za mąż; on pracował jako nauczyciel w jednym z miasteczek (jeszcze przed wojną ukończył prawosławne seminarium duchowne w Trześciance). W 1942 roku Niemcy rozstrzelali jego i całą szkołę za pomaganie partyzantom.

Trzech pozostałych braci – Klim, Grzegorz i Parfien – w 1918 roku wraz z rodzinami ruszyło do domu, do Kaniuk. Jechali pociągiem w kierunku Brześcia, ale po drodze odczepili im lokomotywę; rzędy wagonów z głodnymi bieżeńcami stały całymi tygodniami. W końcu ludzie zorganizowali się i zaczęli popychać je do przodu. Na komendę: o-ho!, o-ho! Wagony posunęły się do przodu. Bolszewikom nie było to w smak. Będziemy strzelać – zagrozili. Ale bieżeńcy byli zdesperowani. Co to za różnica – umierać z głodu albo tyfusu, czy od kuli? Bolszewicy wyciągnęli pulomioty. Przed bieżeńców wystąpił jakiś człowiek. – Ptaki zawsze wracają do swoich gniazd. Im nikt nie broni. A my gorsi? My przecież do swoich gniazd wracamy. Co wy z nami robicie? To wstyd dla narodu i państwa. Bolszewicy odpuścili. Znalazła się lokomotywa; dojechali do Brześcia, dalej poszli piechotą.

Zastali spaloną wieś, Kozacy podłożyli ogień przed wycofaniem się, ocalał tylko dom Naumiuków (był oszabrowany) i drugi, na przeciwnym końcu. Ojca nie było. Przez całe bieżeństwo nie mieli od niego żadnych wieści. Teraz wypytywali pojedynczych ludzi, którzy w bieżeństwo nie pojechali.

Dowiedzieli się, że po zajęciu tych ziem Niemcy krzywdy nikomu nie robili, żyło się jednak biednie; kraj był zrujnowany. Pojawiły się bandy, plądrujące opuszczone wsie. Lawoń został sam w Kaniukach, gdy bandyci przyszli pierwszy raz, wrzucili go do Narwi i dopytywali, gdzie ukrył złoto. Ale rzucił się na nich pies Lawonia Bob i uciekli. Za drugim razem bandyci zarąbali psa. Leon żył jak pustelnik. Wiosną, gdy zaczęły się roztopy, zaobserwował dym po przeciwnej stronie rzeki, w Koźlikach. Zbudował tratwę, dzięki flisackim umiejętnościom przeprawił się przez wezbraną rzekę, by zobaczyć, kto tam mieszka. To była rodzina, która zamarudziła w drodze, dogonili ich Niemcy i kazali wracać. Lawoń przypływał do nich kilkakrotnie.

IMG_4223

Wydany przez Niemców dowód Leona Naumiuka; fot. Aneta Prymaka-Oniszk

Gdzieś pewnie na początku 1918 roku, do kaniuckiej chatki wpadli jeńcy rosyjscy, uciekający przed pościgiem. Dziadek właśnie jadł gotowane ziemniaki, chwycili to, co było na stole. Niemcy dopadli ich jeszcze przy jedzeniu; wszystkich odprowadzili do pobliskiej cerkwi w Puchłach, zamienionej na obóz dla jeńców wojennych. Zbiegów przykładnie rozstrzelali, Lawonia pobili i wrzucili do cerkwi, gdzie wkrótce zmarł. Niemcy polecili Bukowskim, katolikom z Puchłów, pogrzebać ciała na miejscowym cmentarzu. Znali oni Lawonia, może nawet pracowali kiedyś jako flisacy w jego brygadzie. Schowali więc jego dokumenty, a gdy synowie wrócili do Kaniuk, oddali im, pokazali miejsce pochówku ojca i opowiedzieli całą historię.

Jak na kogoś urodzonego 20 lat po śmierci pradziadka, wie Pan o nim bardzo dużo…

Bo to był niesłychanie ciekawy człowiek, odważny i uparty. Nikt go nie przekonał, zawsze miał swoje zdanie. W rodzinie się śmiali, że jestem do niego podobny. Może stąd to zainteresowanie? Ludzie opowiadali, że w wiosce są już Kozacy, wyganiają z domów; wszyscy płaczą. Zostawiają przecież całe swoje bogactwo, zboże właśnie zwiezione do stodoły. Tylko Lawoń wyszedł do Kozaków i częstuje ich wódką. Zobaczył u nich wielką beczkę i ją targuje, jakby nigdy nic. Szto za czołowiek – śmiała się cała wioska. Nie wiedzieli, że on planuje zostać. Potem ogórki, kapustę w tej beczce kisił, zatapiał w Narwi. Kiedyś przecież, jak się nie nakisi beczki ogórków i kapusty, trzeba było głodować.

No i od 1915 roku do dziś ta beczka stoi na Pana podwórku.

Tak, tu stała zawsze. Odkąd pamiętam.

I dom też stoi… Ma Pan dziś tu swoją pracownię.

Lawoń miał wódeczkę, nalał Kozakowi, poprosił, by obejścia nie palić. Chlewy spłonęły – wiatr przenosił płomienie od sąsiadów. Dom ocalał. Drugi nie spalony był u Wasiluków, na końcu wsi, ale został już rozebrany. Ten nasz w 1906 roku budował właśnie Lawoń. Jak na tamte czasy oni żyli bogato; pradziadek był szefem miejscowego flisactwa, zbierał brygady na spławianie drewna z Białowieży do Tykocina. Wołami handlował z Żydami; był dobrym gospodarzem, ziemi miał dużo. Także dużo dzieci, jego dzieci też miały liczne rodziny, więc ostatecznie mój ojciec (Piotr, urodzony w 1905 roku) dostał tylko 2 ha ziemi. Ale przed 1915 rokiem było dostatnio. Pradziadek był zapobiegliwym gospodarzem. Odnalazłem spis rzeczy, który sporządzano przed wyjazdem w bieżeństwo, by po wojnie państwo rosyjskie spłaciło wyganianych w bieżeństwo [w rzeczywistości nigdy to nie nastąpiło – red.]. Są tu i budynki, i wszelkie grabie, kosy, sieczkarnie, piękne gospodarstwo. No i dom, największy we wsi, czarnowieską dachówka pokryty, z podłogami. Zanim synowie wrócili z bieżeństwa, ktoś zerwał podłogi i poodrywał deski z sufitu. Pewnie nasi, którzy wrócili wcześniej. Patrzę, jak przylatują teraz bociany – który wróci wcześniej, ciągnie na swoje i szabrują gniazda innych. Tak samo zachowywali się tamci ludzie.

A potem nie dochodzili, kto szabrował, nie mieli pretensji do tych, co wrócili wcześniej?

Co tu dochodzić? Wszyscy biedni byli. Ludzie sobie w tej biedzie starali się pomagać. Babcia Jeufrosinia (Eufrozyna),  która mnie wychowała, opowiadała zawsze, jak bieda łączy ludzi, jacy są drużni. Przed naszymi do Kaniuk wróciły chyba 2 rodziny, które były bliżej, na Ukrainie, ci przyjechali furmankami z końmi i jakoś sobie radzili. Gorzej mieli ci, co wracali później, bez koni, z daleka. Jak zaczęli jechać, w tej naszej chacie 12 rodzin mieszkało, każda z 3-4 małymi dziećmi. Jedna płyta kuchenna była i 12 gospodyń. Babcia powtarzała, ze nikt nigdy się nie pokłócił, każda miała czas, by ugotować czy nagrzać wody i dzieci wykąpać; jedna drugiej pomagały. A mężczyźni ziemianki sobie pokopali, przynosili tylko kobietom jedzenie, ryby łowili, nie wchodzili do domu. I bez tego był tam straszny tłok.

Mimo tej biedy – to bardzo sielski obrazek.

Oni żyli przez pierwsze lata po powrocie jak ludzie pierwotni, myślistwem się zajmowali, ryby łowili, zbierali zielsko i je gotowali, bo nic innego nie było. Szli żebrać po wioskach katolickich, które w bieżeństwo nie pojechały i żyły jako-tako; aż do Suraża dochodzili. Polacy pomagali – dawali mało, bo sami niewiele mieli, ale dawali. Babcia często tę pomoc wspominała; z ogromną wdzięcznością. Garść pszenicy, jedną kartofelkę, buraczka, pajdę chleba – kto co mógł, dawał. Wszystko do jednego worka się wrzucało. Potem z Suraża niosło się ten worek na plecach. Pamiętam, na piecu z babcią Jeufrosinią siedzimy i ona nam to opowiada. – Babciu, ciężko było? – pytamy. Nie, dziatki – ciężko było jak wracałam z pustym workiem. Jak niosłam, nigdy ciężko nie było. O, co robi bieda. Polityka ludzi dzieli, dużo szkody robi, a bez tego ludzie ze sobą żyli, pomagali sobie.

Waszej rodzinie i tak było lżej, bo pradziadek Lawoń zostawił synom cenny spadek..

– Wrzucił żarna do studni. Kalkulował: pierwsze, co zrobią po powrocie, to pójdą czyścić studnię, bo wody potrzebują wszyscy. Wtedy znajdą żarna. No i znaleźli. A to był skarb, jedyne zachowane w okolicy żarna. Pomogły rodzinie przetrwać trudne czasy. Wszyscy nieśli zboże do mielenia, garść zostawiali jako zapłatę. I już było co zjeść. Te żarna do dziś stoją w starym domu. To była ogromna mądrość mojego pradziadka. On przez cały czas myślał o swoich synach i wierzył, że wrócą.

Potem zaczęło się flisactwo – orelka, jak tu mówiono. Mężczyźni poszli na zarobki, z mojej rodziny też; drewno spławiali – praca była trudna i niebezpieczna, ale dobrze płatna. Ludzie też zaczęli podkradać. Wracali do nowego kraju, gdzie jeszcze nie było władzy, prawa. W lesie można było ciąć, ile się da. Za tej swobody wszystkie te wioski nadnarwiańskie odżyły, choć puszcza bardzo ucierpiała. Najlepiej miały te rodziny, gdzie było po kilku dorosłych synów; oni drewno cieli i potem sprzedawali. No i drewno spławiali Narwią, flisactwem się zajmowali. Przecież to była jedyna droga dla drewna z Puszczy Białowieskiej; całe białowieskie drewno przez 1000 lat szło koło nas, pod naszymi oknami. I nie tylko drewno; całe bogactwo puszczy. Za moich młodych lat opowiadano, że ludzie znajdywali na dnie rzeki wielkie drewniane beczki z kośćmi – bito żubry i mięso w beczkach spławiano na przykład jako zapasy na bitwę pod Grunwaldem…

Flisaków jeszcze ja pamiętam, z czasów po II wojnie światowej. Dziadek Klim, syn Lawonia, też był szefem miejscowego flisactwa, to z pokolenia na pokolenie przekazywano. Bywało, najdzie ich do domu, zdejmą onuce, zaczynają jeść, pić, palić. A my na piecu siedzimy i patrzymy; koty z domu uciekały, my nie mieliśmy dokąd uciekać. Siekierę gdyby powiesić, nie spadłaby, tak gęsty dym był. Samosiejkę palili, jak nie było samosiejki – słonecznik. Badyle bili i skręcali w gazetę, jak napalą, świata nie widać. Ludzie młodzi, zdrowi, ale robota ciężka, wiosna, zimno, zapalenie płuc i inne choroby. Utopić się można było, poślizgnąć. Kowal robił im takie buty z kolcami, by po drzewie chodzić jak kot. I wielu nie wracało. Ale zarobki były dobre; dwa razy się na orelkę pójdzie i cały rok można było żyć.

Po powrocie z bieżeństwa zaczęła się też praca w lesie. Ludzie budowali się na potęgę, trzeba było cały region odbudować.

IMG_4223a

Włodzimierz Naumiuk w pracowni, urządzonej w domu, który przetrwał bieżeństwo; fot. Aneta Prymaka-Oniszk

Budowali się już inaczej niż przed wojną, po nowemu. Większe domy, obszerniejsze i przede wszystkim pięknie zdobione. Mówi się, że to z Rosji stolarze przywieźli sposób zdobienia drewnianych domów, z których do dziś słyną nadnarwiańskie wsie. Pan do dziś kontynuuje tę zapoczątkowaną wtedy sztukę zdobniczą.

Przed I wojną zdobnictwo było bardzo skromne; chaty biedne, kryte strzechą. Pamiętam te budynki w okolicy, które przetrwały bieżeństwo. Jakaś stodoła – biedna, skromna, ale na szczycie jakieś były wyrzeźbione skrzydła albo inne ozdoby; na domach tak samo. Zdobnictwo więc było i wtedy, ale bardzo skromne, na miarę tamtych budynków. W Rosji ludzie zobaczyli bardzo bogate zdobnictwo drewniane, przywieźli ogrom wzorów. Gdy zaczęli się odbudowywać, wykorzystali te stare wzory, tutejsze, tradycyjne; do tego dodali to, co widzieli w Rosji. Szablony sobie porobili, sam zresztą je robiłem; każdy majster własne, z własnej wyobraźni, doświadczeń. No i tak wytworzyło się bogactwo naszej kultury, którą ją z radością pokazuję.

Przeszłość dominuje w Pana rzeźbach; to ludzie wsi, której już nie ma. Odkrywa Pan też rodzinne dzieje, jeździ po archiwach, szuka dokumentów z czasów bieżeństwa; założył Pan rodzinną kronikę. Zaczyna się właśnie od bieżeństwa.

Moja dusza chyba tej przeszłości potrzebowała. Nie zdążyłem jej poznać w dzieciństwie. Rodzice pomarli, jak my byliśmy jeszcze mali. W 1944 roku jak Niemcy się wycofywali, zebrali ludzi z Kaniuk, Ciełuszek, Ryboł, zagnali do wsi Tryczówka i żywcem spalili. Był wśród nich mój ojciec. To był odwet, że jakiegoś Niemca niby to nasi zabili. Zostaliśmy z matką, ale ona też w ciągu roku umarła, miała dopiero 34 lata. Wychowywała nas babcia Jeufrosinia. Opowiadała o przeszłości, ludzie przecież na opowieściach żyli, radia i telewizji nie było. Baby z kudzielą przyjdą; mężczyźni sieci wiążą. No i opowiadają. Głównie jak ich wywieźli w 1915; wszystkich rozsiedlili po całej Rosji, a potem, po rewolucji wszyscy się zlecieli do swego sioła. Tylko, że wiele ludzi potracili, bo to głód, rewolucja, trzeba było umieć żyć. Opowiadał mi jeden rybak, że jak czerwoni następują, miał schowaną gwiazdę i ją przyczepiał; jak biali – gwiazdę zdejmował i chował głęboko. Mnóstwo opowiadali.

Słuchałem, chłonąłem. Mnie to bardzo bolało, że o swojej przeszłości wiem niewiele, chciałem dobić się skąd i kim jestem, kto tu mieszkał na tym miejscu, kim byli ci ludzie. Dlatego potem zbierałem dokumenty, jeździłem po archiwach, wypytywałem ludzi. Założyłem księgę – kronikę rodzinną; dla potomnych, bo człowiek powinien wiedzieć, kim jest, skąd pochodzi. Bo potem wszystko się miesza – jednego do cerkwi niosą, potem do kościoła, mówi jednym językiem, potem innym. A trzeba wiedzieć. To jest najważniejsze.

Szykuję się, by postawić pamiątkę po pradziadku: na cmentarzu kamień, napis wyryć. Dziś tam nie ma nawet mogiły. Bukowski pokazał moim dziadkom, gdzie pochował Lawonia, oni postawili mu drewniany krzyż. Jeszcze go pamiętam; ale potem krzyż spróchniał, przesuwano ogrodzenie cmentarza, itp. Krzyża więc nie ma, ale miejsce pamiętam. Pradziadkowi trzeba postawić jakiś pomnik; dobrym człowiekiem był, lubili go wszyscy, i prawosławni, i katolicy. Zasłużył na pamięć.

Więcej o twórczości Włodzimierza Naumiuka:

https://www.youtube.com/watch?v=lHD8cPO0d4s

http://drzewoisacrum.eu/pl/multimedia – (dział: archiwum wsi Kaniuki)

logo

 

Projekt „Co nam zostało z bieżeństwa” powstał dzięki stypendium Marszałka Województwa Podlaskiego

Jedna odpowiedź na „Włodzimierz Naumiuk – artysta ludowy z Kaniuk

  1. Pingback: Co nam zostało z bieżeństwa? | Bieżeństwo

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s