Stefan Mustafa Jasiński, imam z Malawicz Górnych (zmarł 4 września 2015)

Tam zostało moje dzieciństwo

IMG_9235-a

Imam Stefan Mustafa Jasiński w swoim domu z Białymstoku; fot. Aneta Prymaka-Oniszk

Gdy rozmawiamy, jest chyba najstarszym żyjącym bieżeńcem. Urodził się w 1911 roku we wsi Malawicze Górne niedaleko Sokółki. Gdy jechali w bieżeństwo miał 4 lata; gdy wracali – 11. Kiedy się z nim spotykam, ma 104 lata; jest emerytowanym imamem muzułmańskiej społeczności w Białymstoku. Opowiada wspaniale. Często przechodzi na język zwany tu prostym – dialekt białoruskiego, w którym do dziś rozmawia się w wielu podsokólskich wsiach, także w moich rodzinnych Knyszewiczach. Przywołuje zapamiętane obrazy, opisuje emocje. Jakby wszystko wydarzyło się wczoraj.

Próbuję umówić się na jeszcze jedno spotkanie, by pokazać spisaną wersję wywiadu, by przekazać odbitki zrobionych zdjęć. Ale Imam nie czuje się już najlepiej. Nie zobaczymy się. Umiera 4 września w Białymstoku…

 

Aneta Prymaka-Oniszk: Jest lato 1915, nadchodzi wojna. Mieszkańcy wsi na Podlasiu ruszają w bieżeństwo. Pan jest małym dzieckiem, ma 4 lata. Co Pan z tego czasu pamięta?

Imam Stefan Mustafa Jasiński: Pamiętam moje rodzinne Malawicze. Na jednym końcu, za drogą, stał młyn [spalił się w 2011 roku – AP-O]. Tu rozchodziły się drogi prowadzące do różnych miejscowości. Także do Knyszewicz, z których Pani pochodzi. Niemal naprzeciwko, na początku wsi, przy drodze do Bohonik, była nasza siedziba. Na wjeździe stał ogromny klon, miał 1,5 metra grubości. Był widoczny aż z ostatniej góry pod Krynkami. To była duża posiadłość – proszę zobaczyć, narysowałem to, co pamiętam sprzed wyjazdu. Naszkicowałem z pamięci, nie było zresztą kogo już dopytywać.

?????????????

Tak posiadłość Jasińskich w Malawiczach Górnych w 1915 roku zapamiętał mały Stefan. W chwili wyjazdu w bieżeństwo miał 4 lata

Za klonem stał dom dziadka i całe obejście: obory, spichlerz, stodoły. Dziadek miał 80 dziesięcin ziemi, nadanych jego przodkom jeszcze przez króla Sobieskiego. Jego pierwsza żona, moja babcia, szybko zmarła, zostawiając 4 synów. Ożenił się więc drugi raz; z tego związku urodziły się 3 córki. Dziadek zmarł w 1910 roku, jeszcze przed moimi narodzinami. Mój ojciec był najstarszym synem. Gdy założył swoją rodzinę, nie pogodzili się z nową rodziną dziadka. Najpierw wyjechał więc do pracy w Warszawie; potem był strażnikiem w Studziance pod Białymstokiem, jeszcze potem – gajowym w Sosnowiku. W końcu wrócił do Malawicz i pobudował sobie domek w drugiej części siedliska – w wiśniowym sadzie, który znajdował się bliżej drogi do Bohonik; trochę gospodarzył.

Ojciec często jeździł do swoich braci. Jeden z nich pracował w urzędzie skarbowym w Grodnie, drugi był urzędnikiem w Słonimiu. Po drodze, za Indurą była szkółka owocowa; tata kupował więc drzewka i je nasadzał wokół swego domu. Więc jak wyjeżdżaliśmy w bieżeństwo, było mnóstwo młodziutkich jabłonek, gruszek, wiśni… Jechaliśmy na dwóch furach…

Pamięta Pan, jak wyglądały?

Były to wozy drabiniaste, którymi woziło się z pola zboże. Żeby z tych drabin nic nie wypadało, wkładało się takie wielkie plecione półkoszyki. Gdy załadowaliśmy się na te wozy i ruszyliśmy w kierunku stacji Lidy – nie wiem, dlaczego nie do Sokółki, która była bliżej i gdzie tez była stacja kolejowa – na ganku zaczął wyć nasz pies Żuczek, taki czarny był. Do dziś pamiętam tę psią rozpacz…

Żuczek nie pobiegł za wami, bo był przywiązany?

Wydaje mi się, że nie. Pewnie tata kazał mu prostu zostać, a to był posłuszny pies.

Dużo ludzi wyjechało z Malawicz?

Z Malawicz Dolnych, w których mieszkali chłopi, nie wyjechał nikt. Z Górnych, gdzie mieszkała w dużej mierze szlachta – jakieś 5 rodzin.

Tatarzy czy katolicy?

Wyjechali wszyscy Tatarzy, katolicy raczej zostali. Mój drugi dziadek, ojciec matki – Bohuszewicz, pochodził z Kruszynian, koło meczetu miał swoje gospodarstwo. Wyjechał w bieżeństwo aż do Orenburga. Zresztą z Kruszynian większość wyjechała, zarówno prawosławnych, jak i Tatarów. Z Bohonik część pojechała, część została. I ci co zostali lepiej wyszli, Niemiec ich nie gnębił, choć bardzo się bali przed nadejściem frontu.

Pamiętam, że po drodze zajeżdżaliśmy do jednego gospodarza, by przenocować i on nas przyjął. Ale nie wiem, gdzie to było. Może gdzieś pod Wołkowyskiem? W Wołkowysku mieszkał kuzyn, który był notariuszem, miał młyn i gospodarstwo. U niego też nocowaliśmy.

Gdy dojechaliśmy do Lidy, załadowali nas do pociągu towarowego i pojechaliśmy na Krym, do Symferopola. Tam wujek ojca był wysoko postawionym urzędnikiem – ministrem spraw wojskowych Krymu. Zamieszkaliśmy u tatara, który miał duży dom, wielki podwórek i ogromny ogród. Dostaliśmy jeden z letniskowych, których było dużo w ogrodzie. Rosły tu różne owoce, bardzo smaczne aprikozy (morele) i inne. Przez nasze okno widać było ogromna polanę, chodziły po niej wielbłądy, tylko nie pamiętam – dwugarbne czy jednogarbne. Chyba jedno, takie nieduże. Przechodziły tędy dziewczęta, miały ze sobą polewaczki. I one tak pięknie śpiewały. Kilka kilometrów dalej był ogród drugiego tatara, nazywał się Sina Gorka. Gruszki i jabłka tu rosły; a n a dole – pomidory. Tam tata stróżował, a ja mu pomagałem, kupił mi nawet taką szablę-zabawkę. Pewnego razu gdzieś poszedł, a ja widzę – dzieci wchodzą w nasze jabłka. Biorę więc szablę i lecę, próbuję uderzyć, ale szabla się złamała. Ze strachu schowałem ją potem pod poduszkę, bo bałem się, że ojciec będzie krzyczał…. Mam takie dziecięce wspomnienia…

Ale na Krymie tata nie mógł znieść tamtejszego gorącego klimatu. Nie mógł się też przyzwyczaić do białego chleba, który tam jedli. My, dzieci, chodziliśmy do kazarmy – do koszar; wojskowi dawali nam razowy chleb i przynosiliśmy ojcu. Mimo to zapadła decyzja, że przenosimy się do Kazania.

A dlaczego do Kazania? Czy dlatego, że tam mieszkało dużo Tatarów?

Nie, decydujące było raczej to, że tam był inny klimat, lepszy dla taty. Tam każdy bieżeniec sam sobie się starał, niezależnie czy to byli prawosławni, czy muzułmanie. Miejscowi ludzie pomagali wszystkim, raczej wyznanie nie miało znaczenia. Wiedzieliśmy też, że wielu bieżeńców do Kazania pojechało, że nie było im tam źle. Wsiedliśmy więc na statek – mieliśmy podróżować drogą morską. Ale ludzie zaczęli krzyczeć, że toniemy. Za dużo chętnych do podróży, okręt był przeciążony. Część ludzi musiała zejść, my zostaliśmy. Dopłynęliśmy aż pod Wołgę, a potem – do Kazania, też okrętem.

W Kazaniu nas zarejestrowali. Mieszkaliśmy tam w sumie 7 lat. Chodziłem do szkoły religijnej, tatarskiej – tam uczyli w języku tatarskim i arabskim. Przez rok chodziłem też do szkoły rosyjskiej. Arabski trochę więc znam; modlitwy i wszystkie czytania oczywiście jako imam musze znać biegle. Dziś już drugi rok nie prowadzę modlitw, ale do 102 lat prowadziłem. Sam sobie się dziwię, że na taki wiek jeszcze tak wyglądam i jako tako żyję.

Był też jakiś związek bieżeńców – mówiło się o tym bieżeńskij kamitiet, były zebrania i ojciec na nie chodził, czasem i mnie zabierał. W Kazaniu było bardzo dużo bieżeńców; i z naszych tatarów, i prawosławni, i katolicy.

A pamięta Pan jakąś pomoc z ich strony, zapomogi, itp.?

Tego nie pamiętam. Ale jakaś opieka była. Jak ojciec umarł, na wiosnę śniegi zaczęły topnieć, woda zaczęła płynąc w naszym kierunku i wchodzić do mieszkania. Trzeba było w zamarzniętym lodzie przebić drogę dla wody. Mama sama nie dała rady, pobiegła do komitetu i przyszło 5 mężczyzn z łomami i to zrobili.

Jak się żyło w Kazaniu?

Rodzina była liczna; nas – dzieci było pięcioro, w Rosji urodził się jeszcze szósty. Ojciec początkowo pracował na miejscowej poczcie, wkrótce został jednak wysłany w kamandirowkę – w delegację. Miał prowadzić urząd pocztowy w Pieczkasku. Najpierw trzeba było tam płynąć Wołgą, a potem Kamą. Wyjeżdżając zabrał ze sobą trójkę dzieci: mnie, siostrę i brata, a mama z trójką najmłodszych została w Kazaniu [imam Jasiński wymawia z rosyjska – w Kazani – AP-O]. Tu życie miało być lżejsze. Po pewnym czasie ojciec zachorował i zmarł, był to rok 1916, może początek 1917? Na pewno jeszcze przed rewolucją. Wcześniej, jak mama była w grudniu u ojca, to nas zabrała ze sobą. Pamiętam, jak jechaliśmy sańmi po zamarzniętej rzece. Było dużo śniegu, mróz tak wielki, że tylko druty telefoniczne brzęczały. Sanie jeździły to w lewo, to w prawo, wiatr nimi rzucał, jak chciał. Trzeba było się trzymać.

Gdy mama was zabierała, ojciec już wtedy chorował?

Nie pamiętam. Może tak? Wiem, że zabrali go do Spaska [na współczesnej mapie nie udaje mi się odnaleźć ani Pieczkaska ani Spaska; wiele nazw miejscowości po rewolucji została jednak zmieniona – A.P-O.] do szpitala. Gdy mama dostała wiadomość, że on nie żyje, była okrutna wiosna. Po rzece płynie ogromna kra, nie pływają statki, niczym nie można się nigdzie dostać. Dopiero jak statki znów zaczęły pływać, mama pojechała do Spaska. Ojciec był już pochowany w zbiorowej mogile, mama chciała go odkopać, pochować osobno, pojechała nawet z grobowym, co na tym cmentarzu pracował. Ale to się czemuś nie udało.

Potem wybuchła rewolucja. Wszystko się zmieniało. Był Kołczak, potem Kiereński – pieniądze takie kwadratowe za jego czasów robiono; potem Denikin. W końcu Lenin i bolszewiki nastali. Zabierali chłopom wszystkie plony, a potem nie było czym obsiać ziemi. Zaczął się głód na wsi, więc wszyscy ruszyli do miast, szukać chleba. W miastach wybuchł głód. Pamiętam, jak kiedyś wychodzę przed dom… Tam było wielkie jezioro, Kaban. Wychodzę więc i widzę, że na brzegu Kabana leży mnóstwo nieżywych ludzi. Oni nie mieli gdzie mieszkać, więc przychodzili tu i z głodu umierali. Zobaczyłem, że leży nieżywy chłopak, prawie dziecko. Podchodzi do niego kobieta i zaczyna mu dawać rozmoczone suchary. Chłopak ożył, zaczął te suchary jeść. On już umierał z głodu… Innym razem widzę – jedzie samochód ochlapany białym wapnem, z tyłu skrzynia ogromna. Na tej skrzyni człowiek wstał, spojrzał w lewo i prawo i upadł. Wieźli tyfusowców – trupy i ludzi jeszcze półżywych, by zaraza się nie rozprzestrzeniała…

Pani tak mnie wypytuje i ja sobie przypominam takie okropne rzeczy…

Czasy były okropne, pewnie trudno o lepsze wspomnienia… Jak sobie wtedy radziliście?

Mama zarabiała chałupnictwem – brała skądś materiał i przynosiła do domu do szycia. Najstarsza siostra, rocznik 1903, pracowała w sklepie jako tałonszczyca; chleb był już wtedy na kartki, ona te kartki przyjmowała. Najmłodszy brat urodził się w marcu 1918 roku, miał roczek. Jak mama została wdową, miała 35 lat, ojciec był od niej o 16 lat starszy. Miała bardzo trudno.

Stołówka amerykańska w Kubaniu była; nie wiem, kto ją prowadził, dzieci do niej zapisywano. I ja do niej chodziłem. Dawali na każde dziecko kanapkę i zupę. Kankę miałem ze sobą, przelewałem więc i przynosiłem do domu. Mama to rozcieńczała wrzącą woda i cała rodzina się tym żywiła.

W końcu mama nas zapisała na powrót do domu i w 1922 roku, ostatnim transportem, wyjechaliśmy pociągiem z Kazania. Jechaliśmy cały miesiąc. Skład był bardzo długi; ze 20-30 wagonów. Pociąg jedzie, jedzie i nagle zatrzymuje się w polu, stoi przez całe dnie. Ale przeważnie stawał w lasach – lokomotywa była napędzana parą wodną, potrzebne było drewno, więc ładowano je w lasach i jechano dalej, a jak się skończy – znowu trzeba było się zatrzymać.

Wagony były towarowe, jedyne wyposażenie to dwie deski przy ścianach. Siedzieliśmy więc na podłodze, co najwyżej starsi siadali na tych deskach. W wagonie jechało sześć rodzin. U nas jedna rodzina była bez dzieci, tylko mąż i żona, reszta z dziećmi. To były małe wagony, takie 20-tonowe; teraz ich nie widuję. Potem, w czasie II wojny, w 1939 roku, takimi samymi wieźli nad do Archangielska.

Dawali wam jakieś jedzenie po drodze?

Nie, sami się żywiliśmy. Piecyki w wagonie stały, drewno było i kobiety coś gotowały. Jakąś zupę z grochu czy zacierkę z mąki. Cokolwiek, żeby tylko brzuch nakarmić. Był głód, smród i ubóstwo…

Widział pan, jak ludzie umierają w tych wagonach?

Nie pamiętam umierających… Pamiętam za to wypadek – pociąg się zatrzymał i trzech mężczyzn gdzieś poszło. Może po drzewa, może czegoś innego? Domów tam chyba nie było… I pociąg nagle ruszył, a oni we trzech zostali. Dwóch z nich było młodych i oni zaczęli biec, kilkanaście kilometrów biegli, w końcu dogonili pociąg. Trzeci, starszy, nie nadążał, to go zostawili. To było gdzieś na pustkowiu, tam ogromne odległości są, pewnie zginął…

W końcu dojechaliśmy do Baranowicz. Polacy dali nam ubranie, obuwie dla dzieci, nakarmili fasolką. Taka kolorowa była, gotowana na gęsto. Pamiętam jeszcze straszliwy obrazek z Baranowicz… Polacy przewozili szklane butle z kwasem siarczanym. Butla się rozbiła; człowiek, który był najbliżej oblał się i tarzał po ziemi poparzony, w męczarniach. Straszny widok.

Dalej, z Baranowicz, ludzie sami na swoje miejsca wracali. Myśmy przyjechali do Sokółki. Tu spotkaliśmy kuzyna, który pracował na stacji. On pobiegł, kupił białego chleba, przyniósł nam. Mama poszła do Bohonik, poprosiła kogoś, kto nie wyjeżdżał. Przyjechał furą, zawiózł nam do Malawicz. Młode drzewka w sadzie były wykopane, zostały tylko wiśnie i wielkie jabłonie, których nie dało się wykopać. Po dużym domu nie było śladu, ten mniejszy domek stał, ale bez drzwi i okien, cały szczyt był wyrwany. Nie dało się tu mieszkać.

Najpierw zatrzymaliśmy się więc u sąsiadów, ale nas było dużo, sześcioro dzieci i mama. Nie mogliśmy tam mieszkać bez końca. Druga sąsiadka mieszkała sama, tylko z synem. Przyjechała z Kobrynia, jej mąż pasał bydło w Bilwinach z drugim synem. I ona mówi do mamy: niech pani przychodzi do mnie, ja jestem jedna. Mama więc poszła. Do tego jeszcze krosta nas wtedy opanowała. I czym to leczyć? Nasza gospodyni doradziła mamie, by kupić siny kamień i coś takiego żółtego, nie pamiętam, i dziegieć do tego, i to wszystko zmieszać. I niech pani tym wysmaruje dzieci – mówi. U tej kobiety był taki wielki ruski piec, kazała go nagrzać i wleźć do pieca i w piecu wygrzewać, wtedy wszystko zejdzie. No i mama tak robiła; pamiętam jak mnie wysmarowała tym czymś czarnym i z siostra młodszą trzy lata nogami tam wchodziliśmy, było tam bardzo ciepło, mama pilnowała, byśmy się nie podusili. Wyzdrowieliśmy.

Inni wracający bieżeńcy z waszej okolicy też mieli tak ciężko?

Różnie. Ci, co wrócili wcześniej, mieli lepiej. Ich obejścia często nie były rozszabrowane. My wróciliśmy ostatni, wszystko zostało rozgrabione. Nasz majątek nie został spalony w 1915 roku, gdy przechodził front, on został rozciągnięty później. Brali sąsiedzi, najbliżsi. Jak wróciliśmy, niektóre rzeczy mamie ludzie oddali. Taki wielki stół, szafę, kilka krzeseł, dwa okna… Niektóre rzeczy mama poznała będąc przypadkiem u kogoś na podwórku albo w domu. I tak się odzyskiwało.

Jak się czuliście? Był żal?

Może i wewnętrznie był, ale okazywać go nie można było. Przecież trzeba było żyć dalej. I człowiek był zależni od innych. Poza tym – u tych najbliższych sąsiadów została tylko matka z trzema córkami, gospodarz był na wojnie. Do lasu nie miały jak pojechać, by przeżyć musiały chodzić i szabrować pozostałe domy. A przez siedem lat pewnie i dom mogły rozebrać… Niektórzy sąsiedzi nas wspomagali po powrocie, dużo było ludzkich gestów. Inni raczej chcieli wykorzystać biednego. Mama z siostra szły gdzieś żąć na cały dzień i dostawały garść mąki albo koszyk kartofli, albo i nic. A musiały utrzymać gromadę dzieci. Niektórzy nam mleko przynosili, starali się coś tam dać, wspomóc. A inni mówili, że dają mleko a dawali serwatkę; a przecież wtedy serwatkę to świniom wylewano.

Mama stopniowo wyremontowała domek, ze starszą siostrą chodziła na żniwa, zarabiała. Ci, co obrabiali naszą ziemię oddawali nam treciak – co trzeci snop ze zbiorów. W końcu zamieszkaliśmy na swoim; mama kupiła oborę. Ja chodziłem do szkoły w Bohonikach, lekcje odbywały się po domach, murowaną pobudowali dopiero w latach 30. W szkole były dwie nauczycielki – jedna z Łodzi, druga ze Lwowa. Skończyłem cztery klasy, bo tylko tyle tutaj było. Ciocia mieszkała w Kruhłym, tam wybudowali piękną, murowaną szkołę. Przeprowadziłem się do cioci, chodziłem do tej szkoły.

A w jakim języku rozmawialiście na co dzień w Malawiczach?

Głównie po prostu. W Malawiczach Dolnych, gdzie byli chłopi – wszyscy mówili po prostu. W Górnych Malawiczach, gdzie szlachta – łamali ten język z polskim. Do dzisiaj chyba tak mówią… Mama jest z Kruszynian, tam więcej było prawosławnych, ruskich, wszyscy mówili po prostu. Z Kruszynian, z których prawie wszyscy pojechali, wielu zostało w Rosji… Ludzie powąchali już miejskiego życia, zdarzało się, że z powrotem uciekali do tej Rosji, bo już na wisi mieszkać nie chcieli…

W ogóle po bieżeństwie we wsiach dużo było pustych obejść. Jeśli wziąć te wioski od Sokółki do Dąbrowy. Powiem pani: Kraśniany, Sokolany, Makowlany, Bierwicha, Wieśnicha, Sołomianka, (przy wymienianiu Imam przechodzi na język prosty, część nazw miejscowości wymienia się w nim inaczej – A.P-O), Nierośno, Krugło, Brzozowo, Rdyka, Dąbrowa – dziesięć wiosek pod rząd, do dziś je pamiętam. Chodziliśmy przez te wsie do ciotki, widać było puste domy. Część ludzi nie powracała z bieżeństwa, dużo wśród nich prawosławnych było… Dzisiaj te wioski w ogóle opustoszały…

Wtedy, po powrocie z bieżeństwa, ciągnęło Pana do nauki…

Tak, wyjechałem do Wilna, ale szkoła, do której chciałem iść, była płatna, nie stać mnie było. Zacząłem pracować jako konduktor w komunikacji miejskiej i poszedłem do szkoły wieczorowej imienia Piotra Skargi w Wilnie, zrobiłem tu małą maturę. Potem wzięli mnie do wojska, trafiłem do szkoły podoficerskiej, po wojsku znów pracowałem jako konduktor, wieczorowo zrobiłem dużą maturę.

Potem pracowałem na kolei, potem jako kierownik w Motozbycie w sklepie, potem przeszedłem jako kierownik punktu do warszawskiej centrali technicznej na Suraskiej w Białymstoku. Tam dojeżdżałem często do Warszawy, prowadziłem to sam przez 33 lata.

Na emeryturze podjąłem funkcje imama, prowadziłem parafię w Bohanikach, Kruszynianach, Białymstoku…

Widzę u Pana na półkach mnóstwo książek o Kazaniu. Sentyment pozostał?

Tak. Spędziłem tam przecież dziecinne lata. Dużo przeżyłem. O teraz mi się przypomniało… Opowiem pani… Obok domu, w którym mieszkaliśmy, był ogród: kwiaty, jabłka i gruszki. Widzieliśmy je przez okno, wyskakiwaliśmy czasem przez te okna po owoce. Jako dzieci stawialiśmy tam namiocik z prześcieradeł, spaliśmy jako dzieci. W rogu były takie czerwone owady podobne do biedronek, tatarki ich nazywali. Tam były wysokie ogrodzenia, rosły wysokie lipy. Ja, dzieciak, wdrapywałem się na wierzch, gałęzie lipy odcinałem i gwizdek robiłem. Raz zobaczyłem za płotem ogromny, piękny ogród owocowy. Mnóstwo jabłek i gruszek. Niewiele myśląc, przeskoczyłem. Tylko stanąłem na ziemi, widzę – leci tatar. Ja do płotu, ale wejść nie dam rady; z tej strony płot był gładki. On mnie za kołnierz i pociągnął. Ja w krzyk, on nic – ciągnie dalej. Zaciągnął na swój podwórek, a tam pusta skrzynia stała. Więc on mnie do tej skrzyni zamknął. Omal nie umarłem tu ze strachu. Ale widocznie ktoś powiedział mamie, że ja tam wskoczyłem. Pobiegła z drugiej strony, przez bramę, jakoś się z nim dogadała i on mnie wypuścił.

Kiedyś w rzece Kazaniu się topiłem, poszedłem się pokąpać. A tam płynął parostatek, przepłynął, zaczęły się fale. I one mnie porwały. Straciłem grunt, poczułem, że się topie. Raz na dole, raz pod wodą; tchu zaczęło brakować. Ale druga fala mnie wyrzuciła na brzeg.

Nigdy nie ciągnęło Pana, by pojechać do Kazania?

Ciągnęło, bardzo. Ale nie udało się. Mam tam dużo znajomych.

Z czasów bieżeństwa?

Nie, raczej późniejszych. Jak się człowiek czymś interesuje, różnych ludzi poznaje. Ja poznałem np. człowieka, który w Niemczech 10 lat pracował jako dyrektor zajmujący się fontannami, przyjeżdżał tu i się zapoznaliśmy. Przywiózł mi mnóstwo bardzo ciekawych książek o Kazaniu. Po tatarsku i po rosyjsku. Przysyłał je też pocztą…

Z tej miejscowości, które pamiętam, nic już mnie ma. Tam stoją bloki na miejscu tych domów, które znałem. Zresztą i w Malawiczach, jak przyjeżdżam, to nie poznaję. Nie ma tam już ludzi, wszystko zarośnięte…. To już nie te same Malawicze…

A z Pana domu coś zostało?

– Nie, nic. Brat i matka oddali ziemię do skarbu państwa, odchodząc na emeryturę. Ja za Niemców budowałem dom, ale potem sprzedałem go księdzu na plebanię do Klimówki. A tu, gdzie kiedyś była nasza piwnica, wyrosło ogromne drzewo.

Wspomnienie o Imamie Stefanie Mustafie Jasińskim – https://biezenstwo.pl/2015/09/05/odszedl-imam-stefan-mustafa-jasinski/

Bardzo ciekawy film o życiu Imama Jasińskiego w reżyserii Tomasza Wiśniewskiego „Pan Bóg prowadzi za rączkę”: https://www.youtube.com/watch?v=uByvffR5U6Y

 

 

logo

 

Projekt „Co nam zostało z bieżeństwa” powstał dzięki stypendium Marszałka Województwa Podlaskiego